Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Żyły tam rodzinami liczne gromady manatów, należących jak dugonie i stellery do rzędu syreneidów. Piękne te zwierzęta, spokojne i niedrapieżne, długie na sześć do siedmiu metrów, musiały ważyć przynajmniej po cztery tysiące kilogramów. Powiedziałem Nedowi, że przezorna natura wyznaczyła tym ssakom ważną rolę. One to bowiem, pasąc się również jak foki na podmorskich łąkach, niszczą zbyteczny rozrost traw, zawalających ujścia rzek zwrotnikowych. - A wiecie - dodałem - co się stało, odkąd człowiek wytępił prawie do szczętu te użyteczne stworzenia? Oto zgniłe trawy zatruły powietrze, a zgniłe powietrze to febra, pustosząca te przecudne krainy. Trująca roślinność rozrosła się pod morzami gorącej strefy i klęska rozwinęła się nieodparcie od ujścia Rio de la Płaty aż do Florydy. Jeżeli wierzyć Toussenelowi, to owa klęska jest jeszcze niczym w porównaniu z tą, jaka czeka naszych potomków po wytępieniu w morzach fok i wielorybów. Wówczas to, przepełnione mątwami, meduzami, kałamarnicami, morza te staną się ciągłym ogniskiem zarazy; bo fale nie będą już posiadać żołądków, którym Bóg polecił zbierać szumowiska morskich obszarów. Na przekór tym teoriom, osada „Nautilusa" zabrała z pół tuzina manatów; chodziło bowiem o zaopatrzenie spiżarni w wyborne mięso, daleko lepsze od wołowego i cielęcego. Polowanie to nie było wcale zajmujące. Manaty dawały się zabijać, nie broniąc się. Zapakowano na statek kilka tysięcy kilogramów mięsa przeznaczonego do suszenia. Ukończywszy połów, „Nautilus" zbliżył się do brzegu. W tym miejscu pewna ilość żółwi morskich spała na powierzchni fali. Tym sposobem złowiono mnóstwo żółwi szyldkretowych, szerokości jednego metra, ważących dwieście kilogramów. Pancerz ich pokryty był dwiema cienkimi przezroczystymi rogowymi łuskami, brunatnego koloru z białym i żółtym nakrapianiem. Połowem tym zakończył się nasz pobyt w okolicach Amazonki i z nadejściem nocy „Nautilus" powrócił na pełne morze. ROZDZIAŁ XVIII Mątwy W ciągu kilku dni „Nautilus" oddalił się znacznie od brzegów amerykańskich. Nie chciał widocznie przepływać przez Zatokę Meksykańską lub nieopodal Antyli. Jednakże nie zabrakłoby mu tam wody, bo średnia głębokość mórz wynosi tysiąc osiemset metrów; prawdopodobnie obszary te, usiane wyspami i uczęszczane przez liczne parowce, nie przypadły do smaku kapitanowi Nemo. Szesnastego kwietnia ujrzeliśmy Martynikę i Gwadelupę, w odległości około trzydziestu mil. Dostrzegłem ledwie na chwilę ich wyniosłe cyple. Kanadyjczyk, który zamierzał wykonać swe projekty w tej zatoce, dostając się na ląd bądź też na któryś z przewozowych statków, krążących pomiędzy jedną wyspą a drugą, doznał tym sposobem wielkiego zawodu. Ucieczka byłaby nader łatwa, gdyby Ned zdołał zawładnąć łodzią bez wiedzy kapitana; ale na pełnym oceanie nie było nawet co o tym myśleć. Kanadyjczyk, Conseil i ja mieliśmy na ten temat dość długą rozmowę. Od sześciu miesięcy, będąc więźniami na „Nautilusie", zrobiliśmy siedemnaście tysięcy mil i - jak mówił Ned - nie było żadnego dowodu, żeby się to miało już skończyć. Chodziło o postawienie kapitanowi Nemo kategorycznego pytania: czy myślał bez końca trzymać nas na statku? Odczuwałem niechęć do tego kroku, gdyż - według mojego zdania - nie mógł on do niczego doprowadzić. Nie należało spodziewać się czegokolwiek od dowódcy „Nautilusa", ale liczyć tylko na nas samych. Zresztą od pewnego czasu człowiek ten stawał się coraz bardziej ponury, odosobniony, coraz mniej towarzyski. Zdawał się mnie unikać. Spotykałem go bardzo rzadko. Dawniej znajdował przyjemność w tłumaczeniu mi cudów podmorskich; obecnie pozostawił mnie własnym badaniom i nie przychodził do salonu. Jaka zmiana w nim zaszła? Z jakiej przyczyny? Nie miałem sobie nic do zarzucenia. Może przeszkadzała mu nasza obecność na statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na zwrócenie nam wolności. Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się, nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, mógł tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodani jeszcze, że nie mogłem powołać się żadną miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowcu bieguna południowego, ani Ned, ani Conseil, ani ja, nigdy nie czuliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze; ta regularność życia, jednostajność temperatury, nie dawały wcale powodu do chorób