Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Bezrukij stanął dęba: — A widzisz, powiesili sztandar na jego kaplicy! Nowosielski machnął ręką. Wypogodził się i znów podciągnął się na gałęzi, ale wyżej niż pierwszym razem: — Za czasów pana Kopostyńskiego panował cesarz Józef II. Widzieliście jego obraz w szynku Tracza? To właśnie Józef II. Korol, choć tylko przez dwa tygodnie był pisarzem gminnym, lepiej to znał: — Prawda, że za pana Kopostyńskiego panował Jó- 56 B. zef II, ale w szynku Tracza wisi obraz Franciszka, nie Józefa. I skromnie stanął za dębem, jakby nie on ugodził w Nowosielskiego, lecz grom z nieba. Hnat Bełej rwał się niecierpliwie: — Ej, co tam starzy ględzą... Chodźcie, zobaczymy, czy już kogoś złapali. Młodzież porwała Ferij a i odeszła w pobliże posterunku. Od starych ruszyła opowieść o panu Kopostyńskim. Wzbierała, pęczniała, potem rozlała się szerokim korytem po Kro-piwnikach. Chaskiel Blumenfeld, młodszy brat Lejbusia, wydobył ze smutkiem i dumą zakurzony zeszyt, w którym mieściły się notatki o panu Kopostyńskim. Spisał je Lejbuś w czasie, gdy szukał daty w bóżnicy. Nie były to myśli. Jakieś nieforemne grudy toczyły się wolno w głowie pana Kopostyńskiego. I gdyby rodowy herb na pierścieniu nie był mu zabłysnął wspomnieniem sławnej przeszłości, byłby jeszcze długo palcem dłubał w nosie. Więc wyrwał gwałtownie palec opromieniony rodowym pierścieniem. Syknął: „Do diabła", wytarł mocno palec o szybę i ukrył go wśród reszty nieco sztywnych palców, aby go nie widzieć. Ale uczucie małości ścisnęło go i trzymało mocno. Rozglądał się po brudnożółtej od blasku świec bawialni, czepiał się oczyma portretów przodków, gładził starodawne karło, na którym siedział przy oknie. — Sam jestem przecież — szeptał. — U siebie. W swoim starym dworze kropiwnickim. Nie u jakichś mieszczuchów wiedeńskich, czy parszywych Żydów. W starym dziedzicznym majątku... Ale nie mógł się jakoś pan Antoni wzbić. „A może w tym Wiedniu nie było tak głupio?" Lekki od nadziei popłynął na wspomnieniu do Wiednia: „Mieszczuchy były to. Nie Żydzi, katolicy... Schiele, jego żona i dziesięcioletni chłopak... Wieczerza była wyborna. Po wybornej wieczerzy, jak zwykle, ciepła pogawędka. A podczas ciepłej pogawędki to i cóż, że się palcem w nosie podłubie?... 57 = zczucby zaraz zamilkły- Patrzą najpierw z za- A^e ??i?_ „?«? ze zdziwieniem, a potem wreszcie tydzeniem> pote 5 piePCzego się państwo tak patrzycie? — pyta na poły ^Tv siebie, na poły niepewny. V? ¦ cZerwoni i milczą. A chłopczyk podchodzi miękko ówi głosem łagodnym, jak jakiś staruszek: i ^ uerr pan, to nieładnie dłubać w nosie, to niezdrowo... jfic na razie nie odpowiada, tylko myśli sobie, że jak , -at światem, nie słyszał po dworach szlacheckich, aby S-eładnie było dłubać w nosie. Ot, na przykład pan Sie-mieński. Nie lada kto... Podczas uczty zwykle wstaje, trzyma kielich w ręku, podnosi nogę i pierdzi głośno; a wszyscy biesiadnicy krzyczą: Wiwat! Toteż na chłopczyka ruszył z pobłażliwym uśmiechem: — A kto ci o tym mówił? — W szkole. Znów nic nie odpowiada, ale medytuje: Ot, pomyślą sobie zatracone mieszczuchy, że nie chodził do szkoły. Wstaje z krzesła, opiera dłonie na stole i prawie krzyczy: — Ukończyłem szkołę w Stanisławowie! A musicie wiedzieć, że ufundował ją mój krewniak po kądzieli Stanisław Rewera Potocki. Schiele poruszył kilka razy" wargami i nic nie powiedział. Ale po oczach znać było, że przebiera w słowach, a nie wie, jakie wybrać. Pani Schiele złożyła ręce na piersi i niby ze zdziwieniem, niby omdlewająco pisnęła: — Ach! Potem wszyscy troje patrzyli na niego z dużym lekceważeniem i małym strachem, jak na dzikie zwierzę w klatce..." Pan Antoni Kopostyński zmiarkował to dopiero w tej chwili, w swej bawialni, w kropiwnickim dworze. I od tego odkrycia zbiegł się w sobie jeszcze więcej jak przemoczona ścierka: „Ej, głupio było w tym Wiedniu, bardzo głupio... I to oni mieszczuchy, a ja szlachcic... Koniec, koniec"... Wlepił rozpaćkane oczy w szyby. Za oknem leżała noc, rozciągnięta bezwładnie, ciężko. Rozhulał się w niej nierówny wiatr. Skakał w górę wyjąc, trzepotał się szybko, nie- 58 zdarnie, z piskiem spłoszonych przepiórek. Rozpłaszczał się szeroko, szedł miękko i mocno jak głęboka rzeka. Szumiał w liściach jak wodospad. Potem wzbierał się w sobie, gęstniał, wyostrzał się i na kształt pocisku armatniego pruł z gwizdem przestrzeń. Pod wpływem tych wiatrowych harców ożywił się nieco pan Kopostyński. Czuł, że się w nim coś rozrasta, jakby mu nowe kości wsadzali. Oczy mu stwardniały. Wstał z karła. Wyrzucił kilka razy zdrętwiałą nogą. Skurczył i rozkurczył ramiona. Czuł się świeży; ale już bał się, aby mu świeżość nie uciekła z ciała. Bo bliziutko podpełzły kąśliwe myśli o majątku, cesarzu, chłopach..