Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Możemy przybić do brzegu po tej stronie miasta. Znam tam ludzi. A oni znają innych. W całej Omni są ludzie, którzy znają ludzi. Ludzi, którzy wierzą w Żółwia. - A wiesz - odezwał się smętnie Didactylos - nigdy nie chciałem, żeby ludzie wierzyli w Żółwia. To zwykły wielki żółw. Po prostu istnieje. Tak się ułożyło. Nie sądzę, żeby Żółw się tym przejmował. Myślałem tylko, że nieźle będzie opisać to wszystko i trochę wytłumaczyć. - Ludzie całą noc siedzieli na straży, kiedy inni ludzie sporządzali kopie - mówił Symonia, nie zwracając uwagi na filozofa. -Przekazywali je sobie z rąk do rąk. Każdy z nich robił kopię i podawał dalej! Jak ogień tlący się pod ziemią! - Dużo powstało tych kopii? - zapytał czujnie Didactylos. - Setki! Tysiące! - Chyba już za późno, żeby poprosić, powiedzmy, o pięć procent tantiem? - Didactylos spojrzał z nadzieją. - Nie. Na pewno nie wchodzi w grę. Zapomnijcie, że pytałem. Kilka latających ryb, ściganych przez delfina, wyskoczyło nad wodę. - Mimo wszystko trochę mi żal młodego Bruthy - oznajmił Didactylos. - Nie warto żałować kapłanów - uznał Symonia. -Jest ich tak wielu... - Miał wszystkie nasze księgi - przypomniał Urn. - Pewnie unosi się na wodzie z całą tą wiedzą - mruknął Didactylos. - Poza tym i tak był obłąkany - ocenił sierżant. - Widziałem, jak szeptał coś do tego żółwia. - Szkoda, że go straciliśmy - westchnął filozof. - Można sobie takim nieźle podjeść. *** Nie była to właściwie jaskinia, raczej głęboka jama o ścianach wygładzonych przez nieprzerwane pustynne wichry, a bardzo dawno temu nawet przez wodę. Ale wystarczała. Brutha przyklęknął na skalistym gruncie i podniósł nad głowę kamień. W uszach mu dzwoniło i miał wrażenie, że gałki oczne ma osadzone w piasku. Nie pił wody od zachodu słońca, a nie jadł już od stu lat. Musiał to zrobić. - Przykro mi - powiedział i opuścił kamień. Wąż obserwował go czujnie, ale w porannym letargu był zbyt powolny, by uniknąć ciosu. Zabrzmiał cichy trzask i Brutha wiedział, że odtąd sumienie będzie mu odtwarzać ten dźwięk raz za razem. - Dobrze - odezwał się z boku Om. - A teraz zedrzyj z niego skórę i nie marnuj soków. Skórę też zachowaj. - Nie chciałem tego - szepnął Brutha. - Spójrz na to z innej strony. Gdybyś wszedł do tej jaskini beze mnie, żebym mógł cię ostrzec, leżałbyś teraz na ziemi ze stopą wielkości szafy. Rób drugiemu, zanim on zrobi tobie, - To nawet nie był duży wąż... - I wtedy, wijąc się w nieopisanych cierpieniach, wyobrażałbyś sobie wszystko, co byś zrobił temu wężowi, gdybyś dorwał go pierwszy. No więc twoje życzenie zostało spełnione. I nie dziel się z Vor-bisem - dodał Om. - Ma wysoką gorączkę. Cały czas bełkocze. - Naprawdę sądzisz, że doprowadzisz go do Cytadeli, a oni ci uwierzą? - Brat Nhumrod zawsze powtarzał, że jestem bardzo prawdomówny - oświadczył Brutha. Rozbił kamień o skałę, by uzyskać ostrą krawędź, i z ociąganiem wziął się za krojenie węża. - Zresztą jaki miałem wybór? Nie mogłem go przecież zostawić. - Owszem, mogłeś - stwierdził Om. - Żeby zginął na pustyni? - Tak. To łatwe. O wiele łatwiejsze niż nie zostawiać go, żeby zginął na pustyni. - Nie. - Tak pewnie postępują w Etyce, co? - mruknął drwiąco Om. - Nie wiem. Tak ja postępuję. *** "Nienazwana" kołysała się w szczelinie między skałami. Za pasem plaży wyrastało niskie urwisko. Symonia zsunął się z niego w dół, do miejsca gdzie filozofowie kryli się przed wiatrem. - Znam tę okolicę - oświadczył. -Jesteśmy o kilka mil od wioski, gdzie mieszka przyjaciel. Musimy tylko zaczekać do nocy. - Dlaczego to wszystko robisz? - zapytał Urn. - Znaczy, jaki to ma sens? - Słyszałeś kiedy o kraju zwanym Istanzja? Nie był wielki. Nie miał nic, co ktoś chciałby odebrać. Zwykłe miejsce, gdzie mogli żyć ludzie. - Omnia podbiła go piętnaście lat temu - przypomniał sobie Didactylos. - Zgadza się - przyznał Symonia. - To mój kraj. Byłem wtedy dzieckiem, ale nie zapomnę tego. Inni też nie. Wielu jest ludzi, którzy mają powody, by nienawidzić Kościoła. - Widziałem, że stoisz obok Vorbisa - powiedział Urn. - Myślałem, że go ochraniasz. - Ochraniałem, ochraniałem - zgodził się Symonia. - Nie chciałem, żeby ktokolwiek zabił go przede mną. Didactylos otulił się ciasno togą i zadrżał. *** Słońce tkwiło jak przynitowane do miedzianej kopuły nieba. Brutha drzemał w jaskini. Vorbis w kącie rzucał się niespokojnie. Om czekał przy wejściu. Czekał niespokojnie. Czekał wystraszony. Aż wreszcie przybyły. Wysuwały się spod odłamków kamieni, ze szczelin w skale. Tryskały z piasku, destylowały się z falującego nieba. Ich glosy wypełniły powietrze - ciche jak szepty komarów. Om przygotował się. Język, jakim przemówił, nie przypominał mowy wyższych bogów. Właściwie wcale nie był językiem, ledwie modulacją pragnień i głodów, bez rzeczowników i z kilkoma tylko czasownikami. ...Chcę... Om odpowiedział: Mój. Było ich tysiące. On był silniejszy, to prawda, miał wyznawcę, ale one przesłaniały niebo jak szarańcza. Tęsknota spływała na niego ciężarem płynnego ołowiu. Jedyną szansą, jedyną przewagą był fakt, że pomniejsze bóstwa nie opanowały koncepcji wspólnego działania. Ten luksus przychodził wraz z ewolucją. ...Chcę... Mój! Brzęczenie zmieniło się w jęk. Ale możecie wziąć tego drugiego, powiedział Om. ...Mroczny, twardy, zamknięty, zaciśnięty... Wiem, przyznał Om. Ale ten jest mój! Psychiczny krzyk odbił się echem na pustyni. Pomniejsze bóstwa uciekły. Oprócz jednego. Om zauważył, że nie latało z innymi, ale szybowało delikatnie nad odłamkiem zbielałej kości. Milczało. Teraz Om skierował się ku niemu. Ty. Mój! Wiem, odparło pomniejsze bóstwo. Znało mowę, prawdziwą mowę bogów, choć używało jej, jakby każde słowo wydobywane było z otchłani pamięci. Kim jesteś? - spytał Om. Pomniejsze bóstwo zadrżało. Było kiedyś miasto, powiedziało. Więcej niż miasto. Imperium miast. Ja, ja, ja pamiętam, że były tam kanały, ogrody. I jezioro. Na jeziorze mieli pływające ogrody. Pamiętam. Ja, ja. I stały świątynie