Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Teraz powinienem schować instrukcje do podręcznej torby, zarzucić na ramię pakę z rakietami i udać się w kierunku ruchomego chodnika, który zabierze mnie ku wyjściu. Dalej znajomą trasą do niewielkiego lądowiska i stąd lekkim helikopterem nad podany mi obszar bagien. Nie ruszam się jednak, siedzę. Chcę wiedzieć do końca, co ma się dziać na tej planecie, niezależnie od konsekwencji tej ciekawości. Zrywam pieczęć na tabliczce–instrukcji kapitana wyprawy. Zobaczymy, co też to mądrzy i dobrzy zaplanowali. Czytam zachłannie, jak gdyby to było coś radosnego i przyjemnego. A nie jest. Wręcz przeciwnie. Że też byli ludzie, którzy od dawna to przeczuwali. Kiedy Wells napisał swoją „Wojnę światów”? Wiek cały będzie niedługo. Fikcja się sprawdza — w okrutniejszym wymiarze. Teraz już nie mam się nad czym zastanawiać. Trzeba działać. Ironiczna myśl: szarfani powinni być ze mnie bardzo zadowoleni, zbliżyłem się do człowieczeństwa aż do granicy utożsamienia się. Magazyniera jeszcze nie ma. Ciskam tabliczki do torby i chwytam pakę z rakietami. Przechodzę przez wnękę drzwiową w pancernej szybie, stoję nieruchomo, nadsłuchuję. Cicho. Jest widocznie gdzieś dalej, skoro nie słychać jego powolnych i ciężkich kroków. Wiem, że istnieje połączenie pomieszczenia operacyjnego z hangarem latadeł, ale nie widzę tu żadnych drzwi. Nie inaczej, tylko trzeba zejść na niższą kondygnację. Trzymając wciąż pakę zbliżam się do schodów. Spadziste i wąskie prowadzą ślimakiem w dół. Nie ma żadnej poręczy. Aż dziw, że stalowy kolos potrafi z nich korzystać. Schodzę możliwie jak najciszej, ale przeklęta blacha stopni dudni pod moimi nogami. Łup! Łup! będę miał wyjątkowe szczęście, jeśli nie natknę się na cyborga. Jestem już na dole. Znajduję się w niewielkim przedsionku, od którego odchodzą dwa korytarze w przeciwległych kierunkach. Oba jednak w odległości kilku metrów od przedsionka załamują się pod kątem prostym tak, że nie można się zorientować, dokąd który prowadzi. Na chybił trafił wybieram jeden z nich. Przechodzę nie więcej, niż dwa metry, gdy słyszę z tyłu człapanie. Z przeciwległego korytarza wyłazi cyborg. Gdybym poszedł tamtym, wpadłbym mu prosto w łapy. Chyba mam szczęście. Dojrzał mnie jednak i wali w moim kierunku. Nie minę go, nie pokonam; cała nadzieja w nogach. Jestem od niego znacznie szybszy. Biegnę więc do załamania i zakręcam. Rzut oka: gdzie się właściwie znajduję? Korytarz prowadzi tylko do jakiegoś pomieszczenia, którego grube żelbetonowe drzwi są na oścież otwarte. Dostrzegam na ścianie przy drzwiach dwa wyłączniki nożowe, uruchamiające chyba mechanizm zasuwający potężną płytę. Cyborg też jest już za zakrętem. Rzucam mu pakę z rakietami pod nogi i natychmiast tego żałuję: trzeba było spróbować strzelać z nich do niego. Tyle, że prawdopodobnie dobrałby się do mnie wcześniej, niż ja do rakiet. Teraz przekracza spokojnie pakę, jak gdyby to był kamień nagrodzę. Szkoda, że jej nie kopnął, może spowodowałby wybuch. Wbiegam do celi. Że też nie uruchomiłem mechanizmu zasuwającego drzwi… Idioto! drań mógłby je przecież z zewnątrz otworzyć. A gdyby nawet, stąd i tak nie ma ucieczki. Jest to duże ślepe pomieszczenie. Mrok rozprasza tylko dochodzące z korytarza światło. W środku na betonowym fundamencie potężny kształt czegoś, co może być turbogeneratorem, a przykryte jest plandeką. Nie mam czasu sprawdzić, co też się pod nią kryje. Kroki potwora są coraz bliższe. Z góry dochodzi jakieś słabe światło. Zadzieram głowę i widzę pionową rurę o sporym przekroju, być może służącą do wentylacji. Wskakuję na generator, dzięki czemu do połowy wchodzę już w rurę. To mało. Pracując nogami, ramionami i plecami mozolnie wdrapuję się wyżej. Wreszcie udaje mi się wznieść się na jakieś dwa metry. Dalsza ucieczka tą drogą jest niemożliwa. Cyborg tymczasem jest już tuż — tuż. Słyszę jego stąpanie, trzeszczenie kończyn. Widocznie rozgląda się szukając, gdzie też mogłem się ukryć. Znalazł. Wdrapuje się na turbogenerator, zagląda w rurę. Próbuje wejść w nią, ale się nie mieści. Sięga łapą, ale nie dostaje. Przymierza się z jednej i z drugiej strony — bezskutecznie. Złazi. Słyszę, jak wychodzi z celi, jak się oddala. Postanowił widocznie zaopatrzyć się w jakieś narzędzie, za pomocą którego będzie mnie mógł ściągnąć na dół lub zmasakrować na górze, aż sam spadnę. Nie ma sensu już tu pozostawać, tym bardziej, że pozycja jest wyjątkowo niewygodna i wyczerpująca. Im wcześniej zejdę, tym więcej mi czasu pozostanie na jakąś ucieczkę. Zeskakuję więc na turbogenerator i następnie na jego fundament. Wpada mi do głowy, że można by się schować pod plandeką. Głupia myśl, natychmiast mnie tu znajdzie. Odsłaniam jednak plandekę. To, co uznałem za turbogenerator, jest potężnym elektromagnesem. Kto by się tam teraz zastanawiał, jakie jest jego przeznaczenie! Ważne, że błyska mi w głowie pomysł, jak go wykorzystać. Szukam tablicy rozdzielczej czy czegoś w tym rodzaju. Nie ma nic Do diabła, przecież musi się gdzieś to włączać! Prawda, wyłączniki nożowe! Jeden z nich przynajmniej może do tego służyć. Wypadam z celi, słychać już kroki cyborga, ale go jeszcze nie widać. Złazi dopiero ze schodów