Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Stałe nawroty nienaturalnie głębokiego snu były niepokojące. Nawet po ciężkiej walce jego drzemka powinna być tak lekka, jak spoczynek pantery. Pragnął zgłębić istotę podłej klątwy szamana, albo jeszcze lepiej — przerwać jej działanie. Z tym problemem nie bardzo umiał uporać się. Instynktownie sięgnął po miecz, ale okazało się, że broń zniknęła. To go zdenerwowało. Wstał i rozejrzał się dookoła, by zobaczyć, czy Ganakowie są gdzieś obok, może zatopieni we śnie. Ale otaczała go tajemnicza cisza i intuicja mówiła mu, że znów był na tej wyspie całkiem sam. Zamierzał ruszyć się stąd, zrobił pierwszy krok i natychmiast cofnął stopę. W ostatniej chwili zauważył rysunek na piasku. Ślady dużych stóp obok mówiły mu, że znaki musiał narysować któryś z Ganaków. Od nierównego półksiężyca — domyślił się, że oznaczającego wyspę — odchodziła strzałka. Obok czubka strzałki były wypisane różne symbole. Strzałka wskazywała coś, co — prawdopodobnie mogło — być drugą wyspą, znacznie większą od tej. Wzdłuż krawędzi wyspy naniesione zostały jakieś małe kółka, a mniej więcej w środku anonimowy artysta narysował kształt miecza. — Na brodę Belial! — zaklął barbarzyńca i z wściekłością kopnął piach obok niejasnej mapy, prawie zacierając rysunek. Ci Ganakowie pięknie okazują swą wdzięczność za jego pomoc w walce. Niewątpliwie te dziwne symbole wyjaśniały wszystko, lecz dla Cymmerianina były tak samo niezrozumiałe, jak magiczne runy khitańskich czarowników. Przygnębiony przyglądał się im długo, by je zapamiętać na później, jak gdyby upływ czasu mógł nasycić je znaczeniami. Wreszcie zniechęcony dał za wygraną i ruszył naprzód. Poranne słońce oświetlało ślady ludzkie. Idąc po nich ku zaroślom znalazł w gąszczu kilka wioseł i łódź. Może chcieli, by sam powiosłował na drugą wyspę, może spotkali już takich jak on — Kulunga? — którzy przybywali do nich z tej wyspy, na której on się teraz znajdował. Jakiekolwiek były przyczyny pozostawienia go, kurs, jaki miał teraz obrać, był oczywisty. Wspiął się na pobliskie drzewo i strącił trochę orzechów. Łapczywie wychłeptał mleko i zjadł miąższ, po czym natychmiast zabrał się do przeciągania łodzi na brzeg. Przed wyruszeniem odtwarzał w pamięci kontury wysp przedstawione na rysunku. Miał nadzieję, że ta duża wyspa, której się jedynie domyśla nie jest zbyt odległa. Łódź ganacka była dość prosta w obsłudze, choć przystosowana dla wioślarza o większej posturze, niż Cymmerianin. Conan skrócił sobie wiosło, by łatwiej mu było nim pracować. Wkrótce rytmicznymi uderzeniami wiosłował popychając łódź poprzez spokojne fale. Za kilka chwil plaża była już daleko. Nagle niepokojące myśli zaświtały w głowie wojownika, że aż przerwał wiosłowanie. Uświadomił sobie, że nie wie, co się stało z ciałami sępów. Nie mógł przypomnieć sobie, by je widział po obudzeniu się — jedynie głowy porozrzucane były po całej plaży. Czy Ganakowie odcięli głowy od korpusów i wszystkie korpusy wrzucili do oceanu? Conan przemierzył wzdłuż i wszerz wiele krain i spotykał się z różnego rodzaju dziwactwami, z niesamowitymi czy odrażającymi obyczajami. Choć mało znał Ganaków, to po tym, co tu widział, zaliczył ich do jednych z najniezwyklejszych ludzi, z jakimi się zetknął. Pokręcił głową i próbował nie rozmyślać dalej nad zagadką tych trupich głów. Teraz pochylił się mocniej nad wiosłem, pragnąc jak najszybciej znaleźć się daleko od wybrzeża. Szybko pracował wiosłem uderzając w wodę tak silnie, że muskuły chodziły pod jego opaloną skórą. Zanim słońce znalazło się w zenicie, majaczył przed nim cel podróży. Zadowolony, że upłynęła szybko i spokojnie, zwolnił tempo. Usadowił się nieco wygodniej i obserwował zbliżającą się linię brzegową. Ogarniające go podniecenie, odegnało zmęczenie. Ta wyspa zdawała się bardziej obiecująca, niż poprzednia