Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Mieli materace rozłożone na wysokich stołach, inne blaty zapełnione były narzędziami, naczyniami, butelkami, stała tam gazowa kuchenka, a reszta ubogiego dobytku wisiała na hakach wbitych w ściany. Otwarte drzwi wychodziły na jezioro, ciągnące się po horyzont ciężkich czarnych chmur, a za łodziami, zakotwiczonymi kilka metrów od domów, gromadziły się w wodzie stada kaczek, mew i flamingów. Powiedzieli mi, że przyzwyczaili się znosić obecność tego człowieka. Widywali go często, idącego po plaży i wzdłuż jeziora, odbywającego wielogodzinne spacery, z których wracał, niosąc wyrzucone przez morze kawałki drewna, kości fok, kolorowe butelki. 2 tych kawałków drewna zrobił sobie lalka mebli i półek, a kości zawiesił na postronkach wewnątrz i na zewnątrz chaty, razem ze szkieletami albatrosów i innych ptaków, i w wietrzne dni tak głośno uderzały o siebie, że nie wiadomo było, jak udawało mu się zasnąć ani po co je tam powiesił. Trzymało to wszystkich z daleka, a kobiety nie pozwalały dzieciom się tam zbliżać. Tylko raz pewna stara kobieta poszła do niego, żeby zdjął z niej urok, bo miała tak spuchnięty brzuch, że groził pęknięciem, i wróciła zawiedziona, mówiąc, że to czarownik, który nie ma mocy, może co najwyżej rzucać uroki, tak więc ludzie woleli się do niego nie zbliżać. Czasami widywali go pod okapem z książką w ręku, jedną z tych, jak się wydaje, które mu pozostały. Latem zaopatrywał się w La Palomie, skąd dostarczano mu prowiant, a zimą chodził do sklepiku prowadzonego przez jednego z rybaków, gdzie kupował rum, surowy tytoń, torbę mąki, makaron — to wszystko, czego potrzebował do jedzenia. Mówił niewiele, a rybacy też nie rozmawiali z nim więcej, niż to było konieczne. Nikt nie wiedział, co robi. Ani czego szuka. Spędził tak jedno lato, jedną zimę i następne lato. W sierpniu, kiedy wieloryby płynęły na południe, wiele z nich zatrzymało się na linii chaty, podnosząc swoje olbrzymie płetwy, krzycząc i burząc wodę bardziej niż zazwyczaj; zrobiło to wielkie wrażenie na rybakach. Jeden młody wieloryb ugrzązł na mieliźnie kilka metrów od brzegu i dziesięciu ludzi weszło do wody, żeby go poruszyć. Trwało to jakiś czas, ale on nie podszedł. Patrzył na nich ze swojej chaty, wśród grzechotania kości, samotny i nieruchomy, aż wielorybiątko wróciło do morza. Pewnego ranka, przed kilkoma miesiącami, ujrzeli, jak kłodą rozbija ściany chaty. Zauważyli, że nie wygląda to na jakąś naprawę, bo robił to najpierw z jednej strony, a potem z drugiej. Następnie nad jednym z okien, pod nim, koło drzwi. Dziecko sąsiada, które jedyne ośmielało się rozmawiać „z tym panem", powiedziało później coś, co wprawiło ich w jeszcze większe zdumienie. „Szuka pewnej książki" — oznajmiło. Wiedzieli, z czego są cegły tej chaty, i przez pewien czas, zdziwieni, zakładali się, jak długo postoją takie ściany. Murarz chwalił się w przybrzeżnych karczmach, że zbudował dom z papieru, choć nikt nie chciał mu wierzyć. — Ale my wiedzieliśmy, że to prawda, chociaż tego nie widzieliśmy — rzekł najstarszy i najrozmowniejszy rybak. A drugi, może jego syn czy krewny, ograniczał się do potakiwania i nerwowego machania rękami. — Przyjeżdża tutaj wielu turystów i robią, co im się podoba — ciągnął pierwszy rybak. — No cóż, myślę, że każdy robi to, co może. Ten zbudował dom z książek i już to było zaskoczeniem. A następne przyszło wtedy, kiedy, jak mówię, zaczął w nim robić straszne dziury. Rozbijał ściany przez dwa dni i dzieciak mówił, że nie może znaleźć książki. Widział pan to: ile tam mogło być książek? W każdym razie zostawił dom jak sito. Przynajmniej dziesięć dziur lub więcej w każdej ścianie. Na górze, na dole, z boku. Aż w końcu ją znalazł, jak mówi dzieciak. Znalazł, zawiózł książkę do La Palomy i wysłał ją pocztą. Chłopak nie kłamie, bo tam z nim pojechał. Potem ten pan wrócił i widzieliśmy, jak zabiera się, zupełnie sam, do naprawy. Kupił torbę cementu, a wóz przywiózł mu kamienie. Ale cóż mogę powiedzieć? Chyba nie było na to sposobu. Książki spadały na jedną stronę, potem na drugą. Układał książkę, a ściana krzywiła się u dołu, wybrzuszała, jakby miała runąć. A te, co zostały umocowane w górze? Spadały. Wszystko osłabiło się, wygięło, nie dawało się naprawić. Przez dwa dni tak naprawiał, widział pan to? Nic nie zostało. On sam to zniszczył. Widzieliśmy z tego miejsca, jak macha młotem. I przysięgam, że przykro było na to patrzeć. Bo w końcu dom był nie najgorszy; aż do tej sprawy z książką. Pewnego popołudnia zobaczyliśmy, że idzie drogą z walizką. Odwrócił się, spojrzał na dom, już zburzony. Podniósł rękę, pomachał do nas i tak po prostu sobie poszedł, w palącym słońcu. Już nigdy nie wrócił. Pożegnałem się, prawie nie czując stóp, z butami znowu w dłoni, kiedy przyszło mi do głowy, żeby zapytać ich niezręcznie, czy w ostatnich dniach widzieli coś niezwykłego. Wtedy otworzyli szeroko oczy, a stary odpowiedział: - Niezwykłego? Niezwykłe było to wszystko od samego początku, no nie? Kto wie, co on tam robił. Jak mówiłem, nikt się z nim nie zadawał, bo wszyscy się go trochę baliśmy. Tylko ten dzieciak, ten jest odważny. Mówi, że to nie był czarownik, że czytał mu na głos rzeczy, których mały zbytnio nie rozumiał, ale brzmiały jak muzyka, a kości... nie wie, po co tam były. Kiedyś o to spytał, ale ten pan uśmiechnął się, tyle że jakby ze smutkiem, i nic nie odpowiedział. — Czy mogę zobaczyć chłopca? — spytałem. — Jest w Arachanii, pracuje tam ze swoim wujkiem na budowie. — Ale był jakiś list — powiedział nagle ten drugi. — Chłopak zaniósł mu list, który dostał od kogoś w La Palomie. Z Anglii — dokończył, jakby to słowo zawierało dowód tajemnicy i zdziwienia, jakie miały towarzyszyć tej historii do końca jego życia. Zachowałem w pamięci ten szczegół podczas trudnego powrotu do domu, wtedy, ze stopami zanurzonymi w wodzie i błocie, potem w taksówce, w autobusie do Montevideo, w wodolocie do Buenos Aires i — po wyleczeniu w domu matki gwałtownej anginy — w samolocie do Londynu