Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zwłok odsyłać nie potrzeba!!! Wiedz bowiem, szlachetny młodzianie, że chociaż zaledwie niewiele godzin trwa rozłąka, brak nam jej bardzo, a przeraźliwa cisza trwoży nasze serca! Gdyby potrzeba było pomocy fizycznej, niech pan mnie wezwie za pomocą telegrafu. Widziałem w naszym mieście wiele drutów na słupach, z czego sądzę, że maszyna ta działa i na naszym terenie! W wypadku gwałtownym mogę zabrać z sobą dubeltówkę i zakatrupić kogo trzeba! W wypadku łagodnym wystarczy moja recepta, działająca wprawdzie powolniej, lecz równie skutecznie! Czekam tedy szanownego pisma pańskiego, tymczasem zaś i ją, i pana polecam łasce Boskiej. Bądź zdrów cny młodzianie, i sędziwego dożyj wieku!!!" - Pan doktor zawsze jest taki śmieszny - objaśniła Irenka - Gdyby jednak wiedział, ze cała moja wyprawa na nic, byłoby mu smutno. Ale moja wyprawa nie będzie daremna... Jadę do Zakopanego! - Matko święta! - krzyknęła mama pana Podkówki, przerażona wizją niezmiernej dali. - Jakże tak, sama? - bąknął zatroskany mecenas. - Irenka jest pod moją opieką, a ja na to nie zgodzę się. Irenka zmrużyła lewe oko na znak, ze uwielbia pana Podkówkę, ale lekceważy sobie cokolwiek jego powagę. Wiedzie na znakomitym instynktem, zwróciła się czym prędzej do wesołej jego żony, jakby czując, ze uśmiechnięte jej słowo miało w tym domu siłę gromu i ostatecznego wyroku. - Prawda, proszę pani, ze mi nic nie grozi? Ponieważ równocześnie pogładziła pod stołem miękkim, kocim ruchem jej kolano, żona pana Podkówki orzekła po krótkim namyśle, ze prawie dorosła panna może jechać bezpiecznie, tym bardziej że ona czytała kiedyś, jakoby czteroletnie dziecko z przypięta na piersi kartka przejechało przez cała Europę. - Pojedzie pani! - ogłosiła zdumionemu światu. Tylko powszechna rewolucja albo straszliwe trzęsienie ziemi mogło odmienić ten wyrok. Mama oblała go łzami, a pan Podkówka przypatrywał mu się nieufnie, bladym wzrokiem. Wydobyto mapę, rozkłady jazdy i rozpoczęto narady, jak, kiedy i którędy uda się Irenka w tę niebezpieczna podróż. - Obliczmy przede wszystkim za co? - zapytała Irenka gorączkowo. Wysypała na stół pieniądze, przeznaczone na powrót; przeliczono je trzykrotnie i zauważono ze smutkiem, że razem z przesyłka doktora starczy ich może na połowę, może na trzy czwarte dalekiej drogi. - Resztę drogi odbędę pieszo - oświadczyła Irenka. Na to mama w płacz, żona w śmiech, a pan Podkówka, drapiąc się za uchem, szukał rady w pobliżu rozumu. - Mam, mam! - zawołał nagle uradowany. Mama przestała płakać, jakby nożem uciął, żona spojrzała na męża z uwielbieniem. - Zdarza się tak szczęśliwie - mówił szybko pan Podkówka - że kasjer na kolei to mój szkolny kolega. Wyborny chłopiec i bardzo uczynny... Że też mi od razu nie przyszło do głowy! Otóż ten mój kolega zawsze mi daje po znajomości bilety kolejowe znacznie taniej. - Czyż to możliwe? - spytała Irenka z niedowierzaniem. - Z cała pewnością możliwe! Oni maja jakieś takie prawo, tylko że nikt o tym nie wie, a oni sami o tym nikomu nie mówią. Ileż jednak razy ja sam tak jeździłem! Niech pani zapyta mojej żony... Ponieważ szlachetne łgarstwo zaczęło się plątać, więc je czym prędzej oddał swojej roztropnej żonie, aby je rozplatała jak kłębek nici. - Tak mówią - oświadczyła żona. - To się nazywa jechać "ze zniżką". O tym, ze można jechać ze zniżką, Irenka też kiedyś słyszała, stanęło więc na tym, że pan Podkówka urządzi przyjacielskie cygaństwo na kolei, wszyscy się zajmą przygotowaniem do podróży, a Irenka napisze natychmiast list do matki z oznajmieniem, ze jedzie na szczyty gór, gdzie na śniegu siedzi w pełnej chwale pani Opolska. Wieczorem, po krwawej pracy, zjawił się ojciec rzeźnik, dowiedziawszy się zaś o wielkim przedsięwzięciu, bawił krótko i poszedł. Po godzinie wrócił, niosąc ciężkie zawiniątko, i oddał je Irence. - To na drogę - rzekł serdecznie. W zawiniątku była cała szynka i niewinne prosię, na wolnym ogniu upieczone w zaraniu swego żywota. Chociaż wszystko przygotowano wybornie, pan Podkówka był bardzo blady i niespokojny, kiedy nazajutrz wyprawiał Irenkę w podróż. Niepokoje te opisał z niezwykłym talentem w długim liście do doktora, pocieszając równocześnie i jego, i siebie, ze Irence, mądrej i rozważnej, nic nie grozi. Polecił ją opiece jakiejś statecznej pani, która z trojgiem dzieci jechała tez do Zakopanego, należy przeto przypuścić, że dojedzie szczęśliwie. Bystre przewidywania pana Podkówki spełniły się wybornie. Tego jedynie nie przewidział, że Irenka zwróciła się do owej statecznej pani z uprzejmym zapytaniem, ile zapłaciła za bilet do Zakopanego? Matka trojga hałasujących dzieci odczytała cenę na bilecie, Irenka zaś sprawdziła, że cena, wydrukowana na jej bilecie, niczym się od tamtej nie różni. Pokręciła głową, poznawszy, że pan Podkówka szlachetnie zełgał, a resztę tego łgarstwa, w niewielkiej zresztą kwocie, włożył jej do torebki, aby miała trochę pieniędzy na wszelki wypadek. Jeszcze jedno rozrzewnienie wiozła w krainę mroźnych gór. Poza tym dowiozła mizerne resztki ze zwłok starego wieprza i kości z młodzieniaszka, towarzysze podróży bowiem, których było coraz to więcej, uprzejmie nie odmawiali serdecznym jej prośbom, aby wzmocnili nadwątlone podróżą siły. Chude z początku stosunki towarzyskie, nasycone tłustością wybornej szynki, z godziny na godzinę stawały się coraz bardziej zażywne i zażyłe. Młody jakiś człowiek, nadobnie blady i uroczo smętny, drgnął na widok wspaniałego przyjęcia i chociaż na oko niepozorny, okazał się w jedzeniu lwem. "Ten dawno nie jadł" - pomyślała Irenka, starając się ocalić dla niego jak najwięcej. Młodzieniec z wdzięcznością zaczął mówić o górach i o ich przedziwnej piękności. Wpadł w zapał i tak przemawiał, jak gdyby ze ślicznej książki; słowo tak układał na słowie, jakby głaz na głazie, aż z tego wreszcie urosła góra, a on zaraz nad nią zapalił świetne słońce, wnet je jednak zagasił, słowa zwołał czarne i bure i uczynił z nich kłębowisko chmur