Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Kaem obrabiał południowy koniec wzniesienia. Udało się. Dopadłem najbliższej wysokiej wydmy i nikt do mnie nie strzelił. Za sprawą granatów Młodego kurz wisiał także tutaj. Biegłem. Coraz szybciej. W końcu na przełaj, nie bawiąc się w schylanie i szukanie osłon. Ale i tak zostawałem w tyle. Bo 0313, choć wciąż bijąc krótkimi seriami, oddalał się w kierunku kanału. Kurz skończył się wcześniej. Dym trochę dalej. W tym momencie powinienem paść martwy - bo ciemności się nie skończyły i pędziłem, całkiem ślepy oraz w połowie głuchy, na spotkanie wyposażonego w nowoczesny noktowizor wozu. Wystarczy, że ktoś spojrzy we właściwą stronę. Warkot silnika narastał. Ale trochę bardziej szumiało mi w uszach. Nie byłem pewien odległości. Biegłem z granatnikiem na ramieniu. Na drugim miałem duszę. Nie dogonię. Uciekną. Zabiją Kaśkę, nie będzie komu ostrzec Ilony, więc ją też zabiją. Może nie od razu. Może najpierw będą pytać: ile wie, z kim się tą wiedzą podzieliła. Jakiż to problem: zgarnąć do furgonetki drobną, niczego nieświadomą dziewczynę, wywieźć do lasu i... Nie myśleć o tym. Biec. Biegłem. Goniłem trzynastotonowego smoka, który pędził, by pożreć moją księżniczkę. Błagałem go, by mnie zauważył i zionął ogniem. Zabił, dając szansę rozprucia mu bebechów. I smok usłuchał. Zionął ogniem. Stado świetlików wyleciało z gniazda, pomknęło w moją stronę. Rozbłysk płomieni wylotowych wykroił z mroku ścięty stożek sunącej w poprzek wieżyczki. I nic ponadto. Nie widziałem ani kadłuba, ani, na dobrą sprawę, własnych przyrządów celowniczych. Tylko rój płonących, metalowych owadów i miejsce, z którego wyskakiwały. Głupie, pijane świetliki, mijające mnie bokiem, górą, walące łebkami w piach... BWP Studenta jechał za szybko. Prawie przeciąłem mu drogę, lecz zabrakło mi kilkunastu sekund i od razu stało się jasne, że ucieknie. Pomknie na północ, zniknie, nim wypatrzę kadłub, złożę się porządnie do strzału, wezmę poprawkę na ruch. Nawet gdybym przeżył. A nie powinienem. Wozem rzucało, kule chybiały, jednak wciąż przelatywały nie dalej niż o metr, półtora. W końcu któraś trafi. Zatrzymałem się i strzeliłem. Kilka wirtualnych wieżyczek przed tę realną, plującą ogniem. I niżej. Tam, gdzie - na moje wyczucie - znajdzie się środek kadłuba, kiedy trajektoria pocisku przetnie się z kursem wozu. Potem padłem na kolana. Powinienem na twarz, ale chciałem wiedzieć. Klęska czy triumf? Nie dowiedziałem się. Kula eksplozji połknęła wieżyczkę. Sam wóz jednak, nagle widoczny, oblepiony plamkami ognia, skręcił płynnie w moją stronę. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak wychodzi z łuku i sunie prościutko na mnie. Dźwignąłem się na nogi. Nawet nie tak szybko. Mogłem szybciej. Zmusiłem się, by tego nie robić. Od samego początku, odkąd tylko zaświtał mi w głowie pomysł tego wariackiego polowania, szykowałem się na tę chwilę. Nie tak miała wyglądać; powinienem teraz uwijać się, ładując RPG kolejnym nabojem - ale czułem, że do tego dojdzie. Do bezpośredniej, fizycznej szarży góry żelastwa, przed którą będę musiał uskakiwać. Jak toreador przed bykiem. Dobry toreador stara się sprawiać wrażenie mniej ruchliwego, czeka z unikiem do końca, więc i ja czekałem. Na szczęście krótko. Nie musiałem rozmyślać o tym, że właśnie zostałem bez szpady i każdy unik to jedynie odroczenie wyroku. Sunąca trzydziestką klinokształtna morda bewupa była o kilkanaście metrów ode mnie, kiedy skoczyłem w prawo. Tak jak przypuszczałem, Patrycja zareagowała i niemal od razu ściągnęła wolant. Wozem zarzuciło. Przebiegłem ze trzy kroki, wyhamowałem, wbijając piętę w piach, odbiłem się, pognałem w lewo. Udało się. Znów skręciła, ale wywinąłem się gąsienicy. Zabrakło jej ćwiartki metra. Gdybym miał amunicję, mógłbym teraz spróbować załadować granatnik. Jakoś go nie zgubiłem. Może właśnie tego bala się Patrycja. Zamiast odjechać, zawrócić i z dystansu kilkudziesięciu metrów wystartować do następnej szarży, wdusila hamulce. Zorientowałem się w porę, pobiegłem za bewupem. Pozostać w martwym polu. To jedyny sposób: cały czas być gdzieś, gdzie mnie nie widać albo, przynajmniej, dokąd nie da się szybko dojechać. Z boku, z tyłu, blisko ziemi. Ich wieża płonęła, podobnie jak spore połacie stropu kadłuba. Nikt stamtąd nie strzeli. Nie widziałem dziury wypalonej przez strumień kumulacyjny, ale ten ogień dowodził, że dostali. Czyli po Studencie. Jeśli nawet nie zginął, na pewno nie nadawał się w tej chwili do niczego. Wóz na razie nie stanowił zagrożenia. Toczył się wolno, skręcał, dotrzymywałem mu tempa. Nie doganiałem, ale też nie zostawałem w tyle. Przyszło mi do głowy, by spróbować dopaść klamki, otworzyć drzwi. Tylko które? I co dalej? Mieli broń. Karabiny, pistolety. Młody rzucał granatami. No właśnie: Młody. Nie widziałem go. Dachowe włazy nad przedziałem desantu były pozamykane. Czy wybuch głowicy mógł spowodować opadnięcie uniesionej pokrywy? Jeśli tak, to miałem z głowy Młodego. Ale mógł schować się do środka wcześniej, gdy stało się jasne, że odjeżdżają. Mógł miotać się teraz po ciasnym wnętrzu, wyglądając przez peryskopy i szukając mnie gorączkowo. Biegłem za bewupem, wypatrując wpychanej w gniazdo strzeleckie lufy. Wciąż nie rzucałem swego RPG. Przestał być bronią, ale trudno mierzyć się ze smokiem, mając całkiem puste ręce. Patrycja zatrzymała wóz, zaczęła go obracać wokół nieruchomej, prawej gąsienicy. Dopadłem lewej, umykającej mi strony szerokiego zadu, chwyciłem za klamkę. Szarpnąłem. Drzwi odskoczyły, zawisły na skośnych zawiasach. W środku było ciemno: albo wyłączyli oświetlenie, albo część elektryczności im siadła. Nie widziałem niczego, BWP wciąż się obracał, próg umknął mi sprzed nosa. Ktoś krzyknął. Potknąłem się, zawisłem jedną ręką na klamce. Błysk z przodu. Wystrzał. Niecelny: rykoszet sypnął iskrami z ościeży. Patrycja wypaliła drugi raz, znów pudłując