Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wiedziała, że to czyste szaleństwo. Nigdy nie pojmowała, jak to się dzieje, że dowódcy robią takie szalone rzeczy w takich chwilach, i nie była do końca pewna, jak jej samej się to udaje. Nie miała złudzeń co do swej odporności na kule i pociski, wcale też nie uważała, że szaleńcza siła jej osobowości jest w stanie jakoś ją osłonić, choć taką właśnie teorię wyczytała w niektórych bardziej fantazyjnych traktatach z militarystyki. Wiedziała tylko, że nie powinna się teraz kryć. Lepiej ryzykować, że zostanie zabita. Żołnierze widzieli ją i uważali, że ona się wcale nie boi, choć trzęsła się tak, że omal nie wypuściła miecza. Nie było innego sposobu, by przekonać ich, aby ryzykowali własnym życiem, kiedy ona tego od nich zażąda. Boże, pomyślała. Czyż wojna nie jest czymś cudownym? Większość tytanii pobiegła śladem Cirocco i generałowie stwierdzili, że to logiczne postępowanie. Kopanie szańców, które osłoniłyby ich potężne cielska, zabrałoby wieczność. Ich wielką przewagą była szybkość. Więc uciekały. Rozbiegły się we wszystkich kierunkach, starając się oddalić jak najbardziej od centrum akcji i patrzyły, owładnięte przerażeniem, na złowrogie, barwne piękno bitwy toczącej się w powietrzu i na ziemi. Z wozów pirotechników wzlatywały do góry rakiety wlokące za sobą pomarańczowe ogony iskier i natychmiast eksplodowały, wytwarzając jaskrawoczerwoną łunę. Czerwonooki i grzechotniki wypadały spod skrzydeł rakiet niczym stada fosforyzującyh ptaków, ciągnąc za sobą czerwony, niebieski albo zielony ogień, dostawały przerażającego przyśpieszenia i wrzaskiem oznajmiając swą żądzę krwi, samobójczo nurkowały wprost na płonące wozy lub ścigały rakiety albo, o wiele za często, nie dawały się oszukać i szybowały na wysokości kilku metrów nad ziemią, polewając płynnym ogniem pagórkowaty teren. Same aeromorfy były widoczne tylko dzięki swym niebiesko-białym spalinom. Bomby natomiast były zupełnie niewidoczne, dopóki nie docierały do ziemi, a wtedy wszystko inne stawało się nieważne. Kilka tytanii zdenerwowanych do kresu wytrzymałości usiłowało zawrócić, ale zostały zatrzymane przez swe bardziej rozsądne towarzyszki. Nie uciekały tylko tytanie-uzdrowiciele. Podobnie jak ludzcy lekarze robiły to, co lekarze zawsze robią podczas wojny. Zbierały rannych, opatrywały ich... i razem z nimi umierały. - O Wielka Matko, jeśli pozwolisz mi to przeżyć, nigdy już nie opuszczę mojego komputera, już nigdy, przenigdy, nigdy... Nova nawet nie zauważyła, że krzyczy. Kuliła się w okopie - zdawało jej się, że ma najwyżej ćwierć cala głębokości - razem z dwoma żołnierzami piechoty, których nigdy wcześniej nie poznała. Okop był tak naprawdę, nieco głębszy i kiedy nastąpił względny spokój, wszyscy troje wyskoczyli na zewnątrz i zaczęli kopać jak szaleni. Potem te potwory zrobiły kolejny nalot i znowu wpadli do środka, tworząc plątaninę łokci, butów, mieczy, przekrzywionych hełmów i smrodu strachu. Nad głowami trzymali tarcze i słyszeli, jak na ich brąz padają pacyny błota. Gdzieś w pobliżu wybuchła bomba. Nova zastanawiała się, czy kiedykolwiek odzyska słuch. Przez dłuższy czas słyszała tylko dzwonienie. Spadł na nich deszcz odłamków gorącego metalu i parującej ziemi. - Już nigdy, nigdy, nigdy... Jakiś szósty zmysł podpowiadał Conalowi, że ci, którzy dokonali najazdu na Metis, skręcili potem na północ i kierują się teraz na Bellinzonę. Ten sam zmysł opłakiwał zdziesiątkowany Trzeci Szwadron. Pozostałe zmysły Conal skoncentrował na ciemnej przestrzeni, która rozjaśniała się bardzo powoli. Widzieli bitwę dużo wcześniej, niż do niej dotarli. Potem zaatakowali wroga i nie było czasu myśleć o niczym innym prócz lotu. Jego komputer był obciążony wieloma zadaniami. Na ekranie było za dużo smug, za dużo zamieszania, za dużo ciemności. Zawracał i skręcał, dolatywał do czegoś obiecującego... i ulegał władzy komputera sterującego pociskami, który identyfikował jego cel jako przyjazny. Potem rozwalił jedną rakietę. Całe ich starcie trwało nie dłużej niż trzy sekundy. Nawet nie trudził się oglądaniem spadającego wśród nocy wraka, ale natychmiast skręcił i z przyspieszeniem 10 g ruszył w stronę następnego celu. Bitwa właściwie przyniosła rozczarowanie. Wiedział, że nie dane było wziąć w niej udziału tym, którzy czekali od dwudziestu minut na ziemi na przybycie jego szwadronów. Jednak zanim tam dotarli, Piąte Skrzydło zdążyło bezsensownie zużyć większość swych pocisków powietrze-powietrze. Ich działom zaczynało brakować małych stworzeniokul. Na szczęście jednak wciąż miały bomby, dzięki czemu eksplozja była znacznie bardziej okazała, kiedy trafiały je pociski Conala. Każdy wybuch w powietrzu oznaczał jedną przesyłkę ze śmiercią mniej dla tych, którzy kryli się w okopach. W końcu został tylko Luftmorder. Conal i jego dwóch pilotów zaszli go od tyłu. Odstrzelił mu prawie całe lewe skrzydło