Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Inaczej biada wam! Przerażeni urzędnicy się rozpierzchli. Władca pozostał sam i poczuł gorycz w sercu, ogień we wnętrznościach i jakiś niepojęty lęk. Dzień się miał ku schyłkowi, ale nikt do niego nie przybywał służbę pełnić, i nie wracali ni rajcę, ni stróże, ni urzędnicy. Tedy odwrócił oczy za słońcem i widział jak zachodząc złociło szczyty, zza których nazajutrz o świcie miało wystąpić promienne. Wokoło jego majestatu kładły się cienie nocy i chłód go ogarniał. Tedy go zdjęła zgroza śmiertelna i strach, zali ujrzy poranek, i co mu jutro przyniesie. Wielkim głosem zawołał uczonego doktora, najwierniejszego z rajców. Po pustym pałacu echem poszło wołanie i nikt na nie odpowiedział. U doktora w domu dogorywała małżonka ukochana, i on poszedł w góry do starca wygnańca po lilie białe, co u źródełka rosły. PIĘĆ KORON Hetman sumował. Oblicze jego surowe pofałdowało się głębiej, podgolone czoło chmurniało. Nad pismem, świeżo przez gońca wręczonym pochylony siedział, tak nisko ciężką głowę chyląc, że olbrzymie wąsy dotykały karty. Oczy wbił w litery, a prawicę do żelaza nawykłą, o stół polowy wsparł, na którym stał puchar nietknięty i leżała buława wodza. Za makatami namiotu obozu gwar się rozlegał i wieczornych trąb hejnały. Hetman w dłonie klasnął i nie patrząc na giermka, co wszedł, krótko rozkazał: — Ichmość panów dowódców na radę! Upłynęła długa chwila. Za namiotem rozległ się ruch żwawszy, tupot koni, chrzęst zbroić, karabeli pobrzęki. Weszli. Pięciu ich było. Kapały z nich blaski drogich kamieni, mieniły się zbroje, lite szaty. Każdy u wnijścia głowę odkrył i czapką się skłonił. — Czołem mości hetmanie! Trzech mężów dojrzałych było, dwóch młodzieńców w kwiecie wieku i urody. Zajęli swe miejsca, trochę zdziwieni nagłym wezwaniem, czując coś groźnego po twarzy wodza. Najstarszy, wojewoda i senator, niecierpliwy głos podniósł: — Mości panie! złe wieści ten papier zawiera? — Złe! — hetman odparł, głowę podnosząc i gorejącymi złością oczami spozierając po nich. — Najgorsze! — powtórzył głosem rozdrażnionego lwa — pospolite ruszenie się spóźnia. — Zostawiono nas tedy na pewną zgubę. Nieprzyjaciel o świcie tu będzie. — Tak, a pospolite ruszenie przyjdzie wieczorem — jeżeli przyjdzie! — dodał ponuro. — Infamia! horror! — krzyknął wojewoda. — Ile nas? — przerwał hetman. — Sześć tysięcy. — A tamtych? — Trzydzieści. Zapanowało chwilowe milczenie. — Starczy im nas na godzinę! — Oho! — młodszy jeden się wyrwał — nie połkną i przez trzy. — A potem? — Potem Cecora! — któryś starszy bąknął. — A kraj aż po serce odsłoniony i bez obrony ostanie. To nie Cecora! — to hańba. — Pospolitakom hańba! — Nam! — zagrzmiał hetman, podnosząc się w całej okazałości, palcem buławę wskazując. A to co? Kawowczarski? A wy co? Trzoda? A tam co huczy? Ciury i chamy? Orsza będzie, nie Cecora! Spojrzał po nich. Surowi byli, ale spokojni starzy. Dwóch młodych powstało. Roziskrzyły się im oczy, wzdęły nozdrza. — Rozkazujcie! Dostoimy pola! — rzekł wojewoda. — Słuchajcie tedy. Człowieka trzeba, co by nic i nikogo nie miał i nie żałował. Nikogo po sobie nie zostawił, bo na stracenie pójdzie i ostatnia to będzie jego potrzeba! Kto tu jest taki? — Ja mości hetmanie! — młodszy się odezwał. — Sam jestem, nikogo nie mam, więc też niczego się nie boję. Zguba niestraszna. A wtem starszy młodzieniec, jak dąb silny, w pancerzu na sobie, jakby tylko co z harców wracał, o krok go wyprzedził. Zguba ta niestraszna, ale chlubna. Ja się jej nie boję, ja jej chcę. A chcę dlatego, żem nie sam. Zamek mam, nad którego bramą klejnot. Pięć koron zdobyli sobie na nim przodkowie. A w zamku synaczka mam. Tedy mi się należy klejnotowi chlubę, a synaczkowi przykład dać. — Ergo! ten mówi jak Rzymianin! — odezwał się wojewoda. Młodzieniec ku towarzyszowi się zwrócił i z lekka głowę skłaniając, dalej mówił: — Nie ubliżam fantazji i odwadze waszmości, panie bracie. Ale kiedy ginąć trzeba, niech ginie prędzej ten, który wie, że śmierć swoją zostawi dzieciom w spuściźnie