Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

.. Wicehrabia oczyma duszy ujrzał egzystencję starego lichwiarza, któremu sam był winien straszliwe sumy, w związku z czym raz go odwiedził. - Musi to być w Paryżu? - przerwał z niesmakiem. - Nie może być na wsi? W gruncie rzeczy lubię wieś, a frak jest tam potrzebny jak piąte koło u wozu. Co do rozrywek, jeden koń, jedna fuzja i piękna żona wystarczą. Mógłbym jeszcze jechać do Ameryki i karczować dzikie puszcze. - Nie - uparł się hrabia. - Ja proszę, żeby pan sobie wyobraził skromną, urzędniczą egzystencję w Paryżu. Taką za dwa tysiące rocznie. Niech pan wysili wyobraźnię i odpowie uczciwie. Wicehrabia milczał długą chwilę, popijając wino, wpatrzony gdzieś w dal. Widział dwa obrazy. Jeden, całkiem znośny, zawierał w sobie samotnego młodego człowieka, który żywił się na proszonych obiadach i kolacjach, owe dwa tysiące zaś wystarczały mu na uzupełnienie stroju, i drugi, zgoła potworny, tego samego człowieka, obarczonego rodziną, z zaniedbaną, znękaną żoną i źle odżywionymi dziećmi... - Spróbowałbym coś zrobić - oznajmił wreszcie z zaciętością. - Zdaje się, że mam czynny charakter. Może zaoszczędziłbym sto franków i ruszył na giełdę, a może zostałbym włamywaczem i rozbójnikiem. Gdyby moja żona wyglądała na istotę szczęśliwą, zniósłbym to łatwiej, ale tym bardziej próbowałbym coś zrobić, jeszcze nie wiem co. Wbrew pozorom, nie jestem idiotą zupełnym i chyba bym coś wymyślił. - A, powiedzmy, przy dochodzie stu tysięcy... Wicehrabia spojrzał na hrabiego z wyraźnym niepokojem i zdumieniem. - Pan żartuje. Przecież to jest normalny dochód ludzi, dobrze... no, średnio, sytuowanych... - Można go trwonić. - Za nic! Przenigdy! Za dobrze to znam, złożyłem sobie przysięgę, ślubowałem! W przypływach optymizmu zdążyłem to sobie obmyślić, podniósłbym Noirmont! Własne konie, własne wino, własne owoce, jarzyny, ryby, mięso... O nie, drugi raz nie wygłupię się tak potwornie...! Hrabia Dębski pojął, że słyszy prawdę. Podjął decyzję. Reszta zależała od Klementyny. W tym właśnie momencie Klementyna wróciła do domu. Rozogniony i ogłuszony całą rozmową wicehrabia de Noirmont zgłupiał do tego stopnia, że nie bacząc na obecność ewentualnego przyszłego teścia, zerwał się z fotela i padł przed nią na kolana. - Wybacz, pani! - wykrzyknął rozpaczliwie. - Kocham cię do szaleństwa! Nie mam do tego prawa, nie mam nic, jeśli zgodzisz się zostać moją żoną, nie wiem, co zrobię! Zaskoczona nieco Klementyna rzuciła okiem na ojca, który z wysiłkiem tłumił wyraźnie widoczne rozbawienie. - Myślę, że załatwisz pan sprawę ślubu - odparła mimo woli, na co hrabia Dębski zerwał się i uciekł do gabinetu, nie mogąc dłużej powstrzymać śmiechu. Wicehrabia de Noirmont omal nie zemdlał, ale piorunujące szczęście dodało mu sił. Rzetelnie ogłuszyła go dopiero informacja, iż bierze sobie bogatą żonę, a zatem nastąpił zwyczajny cud. Pieniądze Klementyny pozwoliły mu wreszcie odczepić się od diamentu. Kryjówkę dla podejrzanej drogocenności wymyślił od razu i nie musiał już zaprzątać sobie nią głowy. Uczynił to, z czego wcześniej zrezygnowała Arabella. Pierwszą wizytę u rodziców, do których czym prędzej przybył, żeby zawiadomić ich o matrymonialnym sukcesie, wykorzystał na pracę niszczycielską. Znalazł w bibliotece grube dzieło, traktujące o polowaniu z sokołami i tresurze dzikiego ptactwa, i w samym środku książki wyciął dziurę odpowiedniego rozmiaru. Kartki wokół dziury lekko pomazał klejem, wyłącznie na wszelki wypadek, bo nie przypuszczał, żeby ktokolwiek mógł się zainteresować tematem, raczej mało aktualnym. Sokołów w okolicy nie było nawet na lekarstwo, zaś amatorzy tej rozrywki jakoś już dawno przepadli. Po czym o klejnocie prawie zapomniał. *** Wojna z Prusami, szczęśliwym przypadkiem, ominęła całą rodzinę. Klementyna z małżonkiem oraz dwójką dzieci bawiła w Polsce, gdzie dogorywała babcia, stara hrabina Dębska. Hrabia Dębski przybyć do matki nie mógł, ponieważ zlekceważył sobie wcześniej właściwe starania i wciąż znajdował się na indeksie, dla władz w kraju będąc wyłącznie kandydatem na Sybir. Stara hrabina miała dość rozumu, żeby syna z polskich dóbr wydziedziczyć i jedyną spadkobierczynią ustanowić Klementynę, hrabiemu zaś przykazała udać się do Anglii w celu przypilnowania tamtejszych majętności. Wicehrabia, obecnie, po śmierci ojca, już hrabia de Noirmont, wcale nie pchał się do osobistego udziału w działaniach wojennych i chętnie siedział w ojczyźnie żony, nawiązując liczne znajomości i zażywając sielskich rozrywek. Zważywszy brak przesądów klasowych i lekkie skłonności demokratyczne, bez oporu poznawał najrozmaitszych ludzi, aż trafił na niejakiego pana Władysława Krepla, szlifierza diamentów i jubilera w jednej osobie. Pan Krepel przed kilkunastu laty, jeszcze jako młody człowiek, wysłany został przez własnego rozumnego ojca w zagraniczne wojaże w celach szkoleniowych i dwa lata spędził w Amsterdamie, a dwa w Londynie. Trafił tam akurat na diamentową aferę, która go żywo zainteresowała. Napomknął o niej teraz francuskiemu hrabiemu przy okazji prezentowania rozmaitych precjozów. Pogawędka na ten temat z miejsca rozkwitła bujnie, bo francuski hrabia okazał żywe zainteresowanie. Pan Krepel, świadek nie tknięty żadnymi podejrzeniami, mógł sobie pozwalać na wszelkie dywagacje i z wielkim zadowoleniem wyciągnął nawet swoje własne listy, pisane wówczas do ojca, zawierające wszystkie szczegóły. - O, proszę - rzekł z zadowoleniem, wertując korespondencję - to był sir Henry Meadows, ten się znał na rzeczy! W jego firmie praktykowałem pół roku. Osobiście ze mną rozmawiał, bo nie byłem w końcu chłopcem na posyłki, mój ojciec liczył się na rynku, no i od niego samego wiem, że przedmiot sporu istniał z pewnością