Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Takie myśli, według infor- macji zebranych w archiwum, nazywały się „sloganami". Najnowsza brzmiała: BEKON TO TYLKO POCZĄTEK. Szary nie wątpił, że to prawda. Jeszcze w szpitalnym łóżku (Co to jest szpital? Jaki szpital? Kto to jest Marcy? Kto chce dostać zastrzyk?) zrozumiał, że życie na tej planecie jest bar- dzo smakowite, lecz imperatyw był nie pokonania: miał roz- siać się i umrzeć. Jeśli natomiast po drodze uda mu się pod- jeść trochę bekonu - cóż, tym lepiej... - Kim był Richie? Czy był Tigerem? Dlaczego go zabiliście? Wciąż milczenie, ale Jonesy słuchał, i to bardzo uważnie. Szary miał serdecznie dosyć jego obecności. Czuł się tak (po- równanie oczywiście pochodziło z jednego z kartonowych pudeł), jakby w gardle tkwiła mu niewielka, ale dokuczliwa ość. Za mała, żeby wyrządzić krzywdę, za to wystarczająco duża, żeby wciąż przypominać o swojej obecności. - Wkurzasz mnie, Jonesy - oznajmił, wkładając ręka- wiczki należące do właściciela rama i Facia. Tym razem doczekał się odpowiedzi. Nawzajem, wspólniku. Czemu więc nie przeniesiesz się tam, gdzie wszyscy cię lubią? - Nie mogę. Wyciągnął rękę do psa, który z wdzięcznością wciągnął w nozdrza zapach swojego pana. Szary uspokoił go telepa- tycznie, po czym wysiadł z szoferki i ruszył w kierunku re- stauracji. Na zapleczu powinien znajdować się parking dla personelu. Henry i ten drugi depczą ci po piętach, dupku, są tuż za to- bą. Odpręż się, zrelaksuj, zamów sobie potrójną porcję bekonu. 506 ŁOWCA SNÓW - Nie czują mnie - powiedział Szary, wydychając z ust obłoczki pary (smak świeżego zimnego powietrza w ustach, na języku i w płucach był upajający i elektryzujący, cudownie pachniały nawet spaliny). - Ja ich nie wyczuwam, więc oni mnie też nie wyczuwają. Jonesy parsknął śmiechem. Było to tak niespodziewane, że Szary stanął jak wryty. Reguły trochę się zmieniły, przyjacielu. Zabrali z Derry Dudditsa, a Duddits widzi linię. - Nie wiem, co to znaczy. Oczywiście, że wiesz, dupku. - Przestań tak do mnie mówić! A ty przestań obrażać moją inteligencję. Szary ponownie ruszył przed siebie. Istotnie, zaraz za na- rożnikiem budynku stało kilka samochodów, w większości nie najnowszych i mocno poobijanych. Duddits widzi linię. Wiedział już, co to znaczy. Ten o imieniu Pete posiadał tę samą umiejętność, ten sam talent, choć chyba nie aż tak sil- ny jak ów zagadkowy Duddits. Szaremu bardzo się nie podo- bało, że zostawia ślad, który Duddits bez trudu może do- strzec, wiedział jednak coś, o czym Jonesy nie miał pojęcia. Otóż Pearly był przekonany, że Henry, Owen i Duddits znaj- dowali się zaledwie dwadzieścia-dwadzieścia pięć kilometrów na południe od niego; jeśli tak było w istocie, to Szary i Jone- sy mieli w tej chwili około siedemdziesięciu kilometrów prze- wagi nad ekipą z Dudditsem. Doprawdy, chyba trudno było nazwać to „deptaniem po piętach". Niemniej nie miał czasu do stracenia. Otworzyły się tylne drzwi i z budynku wyszedł młody człowiek w białym stroju - „pomocnik kucharza", tak na- zwał go Jonesy. Taszczy dwa wypchane worki z odpadkami. Na imię miał John, lecz przyjaciele mówili na niego „Butch". Szary przypuszczał, że zamordowanie Butcha sprawiłoby mu sporą przyjemność, młody mężczyzna był jednak znacznie większy od Jonesy'ego, a więc silniejszy i przypuszczalnie ob- darzony lepszym refleksem. Poza tym morderstwo wywoły- wało mnóstwo niepożądanych skutków ubocznych; jednym z nich była konieczność częstej zmiany samochodów. Cześć, Butch. Chłopak zatrzymał się i spojrzał na niego ze zdziwieniem. Który to twój wóz? KONIEC WYŚCIGU 507 W rzeczywistości samochód nie należał do niego, tylko do jego matki, i bardzo dobrze. Zdezelowany wóz Butcha został przed domem z powodu niesprawnego akumulatora, chłopak zaś przyjechał do pracy nowiutkim subaru matki z napędem na cztery koła. Wyglądało na to, że Szary trafił kolejną szóstkę. Butch bez oporów oddał kluczyki. Wciąż był mocno zdzi- wiony („nastroszony", jak ujął to Jonesy, chociaż Szary jako żywo nie zauważył niczego, co chłopak mógłby nastroszyć; jeśli chodziło o włosy, to były niewidoczne, ukryte pod ku- charską czapką), ale były to tylko pozory, ponieważ Szary całkowicie wyłączył jego świadomość. Zaraz o tym zapomnisz. - Jasne - zgodził się Butch. A teraz wracaj do pracy. Chłopak chwycił worki i ruszył w kierunku pojemnika na odpadki. Kiedy po skończonej zmianie zauważy, że samo- chód matki zniknął, przypuszczalnie będzie już po wszystkim. Szary wsiadł do czerwonego subaru. Na fotelu pasażera leżało otwarte opakowanie chipsów o smaku bekonowym. Szary wchłonął je w okamgnieniu, po czym starannie wylizał palce. Dobre. Wspaniałe. Podjechał do pługa, przeniósł psa, a minutę lub dwie później był już ponownie na autostradzie. Na południe. Wciąż na południe. Noc rozbrzmiewa muzyką, śmiechem i głosami, powie- trze jest przesycone zapachem hot dogów z grilla, czekola- dy, prażonych orzeszków, niebo rozbłyskuje kaskadami wie- lobarwnego ognia. Wszystko to łączy w całość piosenka dobiegająca z głośników rozstawionych w Strawford Park: Wskakuj, laleczko! Wóz czeka już na ciebie, Za chwilę w Alabamie będzie nam jak w niebie. Oto zjawia się najwyższy kowboj na świecie, całe trzy me- try pod roziskrzonym niebem, góruje nad tłumem, dzieciaki z lodami na patykach rozdziawiają ze zdumienia buzie i wyba- łuszają oczy, roześmiani rodzice biorą je na barana, żeby lepiej widziały. W jednej ręce kowboj trzyma kapelusz i wymachuje nim radośnie, w drugiej flagę z napisem DNI DERRY 1981. 508 ŁOWCA SNÓW Pójdziemy gdzieś na tańce, poszalejemy trochę, A jeśli nam się znudzi, znajdziemy sobie robotę. - Aaaeeehoo oon aaaki yyyoooki? - pyta Duddits. Zupełnie zapomniał o zabarwionej na błękitno cukro- wej wacie, którą trzyma w ręce. Wpatruje się w ogromnego, kroczącego dostojnie na tle rozbłyskujących fajerwer- ków kowboja oczami wielkimi jak u trzylatka. Po jednej stronie Dudditsa stoją Pete i Jonesy, po drugiej - Henry i Beaver. Za kowbojem sunie orszak westalek (należy przy- puszczać, że przynajmniej część z nich naprawdę jest dziewi- cami) w kusych kowbojskich spódniczkach i białych kow- bojskich butach, wymachując buławami, które podbiły Zachód. - Nie mam pojęcia, dlaczego on jest taki wysoki! - Pete śmieje się, odrywa kawałek błękitnej waty i wtyka go Duddit- sowi w rozdziawione usta. - To pewnie jakieś czary. Duddits żuje i przełyka, ani na chwilę nie odrywa- jąc wzroku od kowboja na szczudłach. Już ich wszystkich przerósł, jest wyższy nawet od Henry'ego, ale wciąż jest dzieckiem i są z nim szczęśliwi. Otacza ich aurą swojej magii. Co prawda dopiero za rok odnajdzie Josie Rinkenhauer, ale oni już teraz wiedzą, że to magia