Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Nawet przy najlepszych chęciach trudno się zgodzić, by układ wybranych przez niego świątyń w czymkolwiek dorównywał nieskazitelnej precyzji ziemskiego odwzorowania Oriona, jaki skłonny był kiedyś widzieć w Gizie. Mówiąc szczerze, z rysunków reprodukowanych w Heaven's Mirror wynika, że wybrane przez autora świątynie w żadnym razie nie odzwierciedlają na Ziemi niebiańskiego Smoka. Hancock zresztą nie twierdzi, że świątynie miałyby stanowić obraz konstelacji w latach 800-1200 n.e., kiedy je budowano - dla nikogo zapewne nie będzie zaskoczeniem wiadomość, że mają one odtwarzać stan z 10 500 r. p.n.e. Brak świadectw archeologicznych dla Angkor Wat z tak dawnych czasów skłania Hancocka do przypuszczenia, że świątynie zostały wzniesione na miejscu wcześniejszych (po których wszelki ślad zaginął) lub może według starożytnych map nieba (nie trzeba chyba nawet dodawać, że one również przepadły od tej pory bez śladu), albo też zostały zbudowane na podstawie tajemnej wiedzy o zjawisku precesji, zaszyfrowanej w mitach. Podstawę identyfikacji Angkor Wat jako Smoka stanowi obecność węży w ikonografii świątyń. W tej części świata węże pojawiają się w Rigwedzie, zbiorze sanskryckich hymnów, powstających od około 1500 r. p.n.e. (choć teksty wzmiankujące węże są prawdopodobnie młodsze - z około 300 r. p.n.e.). Hancock potrzebuje dużo wcześniej- 232 233 szego datowania, więc powiada, że czas powstania hymnów pozostaje przedmiotem sporów i powołuje się na opinię jakichś zwariowanych badaczy sanskrytu, którzy mówią o 870 000 lat - to znaczy o czasach, gdy w źródłach archeologicznych pojawia się zaledwie wytwarzający krzemienne narzędzia Homo ergastus/erectus z maleńkim mózgiem, nienajlepszy kandydat na autora tekstów religijnych w języku indoeu-ropejskim. Skoro już doszliśmy do filologii, warto się zastanawiać nad spekulacjami Hancocka na temat podobieństwa sanskryckiego słowa bidża - nasienie (bogów) i egipskim słowem bdia - żelazo pochodzące z meteorytów. "Zapewne to czysty przypadek - powiada, ale mimo to śmiało brnie dalej i dodaje - trudno jednak powstrzymać się przed porównaniami" (powiedziałbym, że wielu z nas bez trudu powstrzymałoby się przed wysuwaniem równie nieprawdopodobnych hipotez). Hancock ma szczególną skłonność do tego, by dopatrywać się znajomości precesji u ludów, które należą do zupełnie różnych epok i obszarów geograficznych. Mówi o "ukrytej wspólnocie, przebiegającej ponad przepaściami czasu i przestrzeni, dostosowanej do różnych kontekstów kulturowych, lecz nieodmiennie powracającej do zasadniczo tych samych korzeni". Można na to odpowiedzieć, że skoro rzeczy te są ukryte i pojawiają się w różnych miejscach i kontekstach - to skąd możemy wiedzieć, że mają wspólne korzenie? Dopatrywanie się w płaskorzeźbach z Angkor Wat obrazu góry "kręcącej się" wokół swej osi, z wijącymi się liniami "wyobrażającymi" precesję punktów równonocnych, to przesada; tak jak twierdzenie, że rysunki z egipskiego grobowca z czasów Nowego Państwa (wcześniejsze o dwa tysiące lat), przedstawiające coś w rodzaju piramidy, z wężami i postaciami, które trzymają w rękach jakby liny pokazują precesję punktów równonocnych. Aby wyjaśnić, w jaki sposób układ gwiazd z 10500 r. p.n.e. mógł się pojawić w planie i detalach wnętrz piramid w Gizie z około 2500 roku p.n.e., Hancock wysuwa coraz to nowe "dowody" na istnienie tajnego stowarzyszenia astronomów-kapłanów przenoszących nieznaną nikomu wiedzę na przestrzeni wieków i kultur. Dosłownie traktuje zapewnienia mitologii egipskiej o tym, że pierwsi półboscy władcy państwa przybyli do doliny Nilu z zewnątrz. Dla Hancocka byli to oczywiście owi sławetni znawcy astronomii, uchodźcy z zaginionego lądu lub - powiedzmy to sobie otwarcie - z Atlantydy. A za przyczynę kataklizmu, który zniszczył ich ojczyznę, najwyraźniej uznaje coś 234 , w rodzaju przemieszczenia się skorupy ziemskiej Hapgooda; nie wiadomo, w jaki sposób katastrofa ta może być powiązana z precesją punktów równonocnych, która jest powolnym, ciągłym procesem powodującym, że w ciągu tysiącleci konstelacje wędrują po niebie w górę i w dół. Od biedy można dopatrzyć się w tym regularnym ruchu obrazu wiecznie nawracających cykli, ale z pewnością nie obrazu cyklicznych katastrof. Około 10 500 r. p.n.e