Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Nie mieszkali przecież razem. Ale pamięta odświętną atmosferę, która panowała w domu, gdy ten ich odwiedzał. Matka promieniała wtedy radością, chłopiec oglądał zagraniczne upominki, przychodzili goście, na stole pojawiały się niewidywane na co dzień smakołyki. Kiedyś próbował unieść ogromną butelkę koniaku, przywiezioną z jakieś podróży. Była prawie tak samo duża jak on. Gdy w czerwcu 1937 roku aresztowano ojca, miał pięć lat. Nie przypomina sobie pobytu na daczy Kominternu. Ani dramatycznego noclegu na trawie. Wie tylko, że po powrocie do Moskwy dzieci z domu przy ulicy Gorkiego, gdzie mieszkał, nie chciały się już z nim bawić i uciekały na jego widok. Nie wiedział, dlaczego. O tym, co się działo później, opowiadała mu matka. Niedługo po zabraniu Maksa przyszło po nią NKWD. Mały był wtedy ciężko chory na zapalenie płuc i miał wysoką gorączkę. Może zaziębił się podczas tej tragicznej nocy? Czuwał przy nim doktor pracujący w służbie medycznej Kominternu. Czech. Dobry lekarz i odważny człowiek. Zagroził funkcjonariuszom, że na nich spadnie odpowiedzialność za śmierć dziecka. Umrze, jeżeli zabiorą matkę. Więc poszli. I już nie wrócili. Był to czas, kiedy władze co dzień wyznaczały nową listę tysięcy ludzi do aresztowania. I nawet jeśli limit nie został wyczerpany, nazajutrz obowiązywała już następna lista. Pewnie dlatego o Joszy zapomniano. Dość szybko, chyba miesiąc po aresztowaniu Maksa, przesiedlono matkę i synka z komfortowego, osobnego lokum przy ulicy Gorkiego do komunalnej kwartiry, czyli wspólnego mieszkania w domu, który był teraz siedzibą międzynarodowego wydawnictwa, a kiedyś czynszową kamienicą. W każdym z pokojów dużych przedwojennych apartamentów mieszkała inna rodzina. Przydziały na poszczególne pokoje dostawali tłumacze, pisarze i pracownicy wydawnictwa. Korzystało się ze wspólnej kuchni i toalety, a na parterze była jedna łazienka. Rozpisany szczegółowo harmonogram przeznaczał dla każdej rodziny dwie godziny ablucji raz na tydzień. Josza, ciągle jeszcze przyzwyczajona do standardów europejskich, zawarła umowę z sąsiadką, samotną matką małej dziewczynki, że będą kąpać się razem, ale za to dwa razy w tygodniu. Mimo osobistego dramatu, jakim było zatrzymanie Maksa, mimo braku jakichkolwiek wiadomości o jego losie i panującej wokół atmosfery śmiertelnego zagrożenia, jakoś żyła i dawała sobie radę. Pracowała nadal w Sekretariacie Kominternu. Pietia w roku 1939 poszedł do szkoły. I nagle spadło na nią następne nieszczęście. Zachorowała ciężko na panującą wtedy grypę hiszpankę. Przyplątały się komplikacje: zapalenie opon mózgowych i w konsekwencji choroba Parkinsona. Miała zaledwie trzydzieści osiem lat, gdy stała się inwalidką. Zaburzenia ruchu i mowy nie pozwalały jej pracować. Dostawała niewielką rentę, z której z trudem utrzymywała siebie i syna. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Jako cudzoziemka nie miała w Moskwie żadnej rodziny. A potem zaczęło się dziać coraz gorzej. W czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowali ZSRR, ruszając w kierunku Leningradu, Moskwy i Ukrainy. Rozpoczęła się wojna sowiecko-niemiecka. W sierpniu wszyscy obcokrajowcy otrzymali nakaz ewakuacji z Moskwy, za Ural. Dotyczyło to także Joszy i Pietii. Miał wtedy dziewięć lat. Nim wyjechali, odszukała ich Kasia - córka Maksa. Wcześniej nie utrzymywała z przyjaciółką ojca żadnych kontaktów i była do niej wrogo nastawiona. Teraz, po wszystkich katastrofach, jakie ją spotkały w ciągu ostatnich czterech lat, nie miała w Moskwie już nikogo. Ojciec i matka, aresztowani w roku 1937, przepadli bez śladu. Brat był w łagrze w Workucie. Ciotka Kamilla - na Syberii. Brat cioteczny Janek - na Uralu. A jej mąż, wielki i wpływowy inżynier Taner, został od razu na początku wojny aresztowany jako szkodnik i dywersant. Straciła mieszkanie, pracę, miała trzydzieści lat i wokół siebie żadnej przyjaznej duszy. I ona, ponieważ była Polką, musiała opuścić Moskwę. W poczuciu następnego zagrożenia znikła jej dawna wrogość wobec bliskich ojca. Chciała jechać razem z nimi i łagodna Josza chętnie się na to zgodziła. Dwie kobiety wraz z dzieckiem wywiezione zostały w gromadzie ewakuowanych towarowymi wagonami za Ural. Jechano dziesięć dni. W tłumie ludzi. Spano na podłodze. Przed wojną przewożono tymi wagonami zboże i Pietia pamięta dziś, że udręką tej podróży były łuski z ziarna, które właziły pod ubranie. Wysadzono ich na stacji w mieście Kamyszłow, nad rzeką Pysznią. Tu od carskich czasów zatrzymywali się na postój skazańcy wędrujący piechotą na Syberię. Nad rzeką stało wielkie więzienie. Brzeg pokrywały szuwary - po rosyjsku kamysz. Gdy ktoś z zesłańców uciekał, mógł się ukryć w kamyszu. Dlatego nazwa miasta: „kryjówka w szuwarach”. Stamtąd zawędrowali do pobliskiej wsi, gdzie zamieszkali w chałupie starej babuszki. Przyjęła ich życzliwie, bo żyła samotnie. Jej mąż był w obozie, skazany na osiem lat za zarżnięcie bez pozwolenia własnej krowy. Przybysze i gospodyni spali w jednej izbie. Którejś nocy Pietia zorientował się pierwszy, że staruszka nie żyje. Do dziś pamięta upiorne wrażenie, jakie to na nim zrobiło. Jedynym źródłem utrzymania była renta Joszy - dwieście rubli. Nie starczała na podstawowe potrzeby. Staruszka, nim umarła, pozwoliła im uprawiać swoje poletko przy chałupie