Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Jednakże führer zmienił plan i zamiast do Połtawy poleciał wizytować oddziały w Zaporożu. Niespełna miesiąc później, w marcu 1943 roku admirał Wilhelm Canaris przekazał bombę z zapalnikiem chemicznym zamachowcom z dowództwa Grupy Armii "Południe". Jednemu z nich, hrabiemu Fabianowi von Schlabrendorffowi, udało się dostarczyć bombę na pokład samolotu, którym Hitler wracał do Wilczego Szańca, lecz wybuch nie nastąpił, gdyż odrobina wody w zapalniku zamarzła i unieruchomiła iglicę. Spiskowcy nie rezygnowali. Dowiedzieli się, że 21 marca 1943 roku Hitler przybędzie na uroczystości Dnia Bohatera, które miały odbyć się w Muzeum Wojny w Berlinie. Zamach miał przeprowadzić oficer Abwehry pułkownik Rudolf-Christov von Gersdorff. Starannie przygotował się do zamachu. Zaplanował, że zainstaluje bombę w mównicy. Udał się do muzeum. Tam ustalił, że Hitler będzie przemawiać na dziedzińcu przykrytym szklanym dachem. Istniało więc niebezpieczeństwo, że fala wybuchowa rozproszy się szybko, nie czyniąc szkody mówcy. Ale nie to było najważniejszym zmartwieniem zamachowca. Miejsce wystąpienia było bacznie strzeżone przez esesmanów i tajniaków. Gersdorff nie miał żadnej możliwości podejścia do mównicy i zamontowania tam bomby. Podjął wówczas heroiczną decyzję: postanowił, że będzie szedł obok Hitlera z bombą w kieszeni płaszcza i wysadzi się z nim w powietrze. 21 marca pułkownik von Gersdorff stanął przed wejściem do Muzeum wśród dygnitarzy, którzy mieli powitać führera. W kieszeni płaszcza miał metalowe pudełko. Z górnej ścianki tego pudełka wystawał pręt. Mocne naciśnięcie miało uruchomić chemiczny zapalnik. Hitler przybył do Berlin Zeughaus, gdzie mieściło się Muzeum Wojny wprost z Kancelarii Rzeszy. Po krótki powitaniu przez najwyższych oficerów Wehrmachtu i SS skierował się na dziedziniec, gdzie ustawiono mównicę. Przemawiał krótko, orkiestra zagrała hymn i Hitler ruszył w stronę drzwi prowadzących do wielkiej sali muzeum, gdzie przygotowano ekspozycję zdobycznego sprzętu radzieckiego. Stojący przy drzwiach pułkownik von Gersdorff wsunął lewą dłoń do kieszeni płaszcza i wyczuł palcami pręt. Nacisnął go. Szklana fiolka została zgnieciona i kwas zaczął przeżerać miedziany drut trzymający sprężynę iglicy. Po dziesięciu minutach drut zerwałby się, a uwolniona sprężyna pchnęłaby iglicę na spłonkę inicjując wybuch. Gersdorff starał się być blisko Hitlera. Mijały minuty. Führer był dziwnie niespokojny, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo. Prawie nie zatrzymywał się przy eksponatach. Nagle pożegnał się i szybko ruszył do wyjścia. Nikt nie mógł go zatrzymać. Do wybuchu pozostało jeszcze 7 minut, a na sali nie było już Hitlera. Gersdorf rzucił się do drzwi toalety, aby tam rozbroić bombę. Trzęsącymi się rękami odkręcił cztery wkręty mocujące pokrywę i wydobył z wnętrza zapalnik. Rozłożył go zanim uwolniona sprężyna spowodowała wybuch spłonki. Części wrzucił do sedesu. Admirał Wilhelm Canaris przegrał kolejna rundę. Tak wiele razy próbował obalić i zabić Hitlera. Nie udawało się to, jakby rzeczywiście los chronił tyrana i starał się zniszczyć spiskowców. Wkrótce Canaris znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wieczór był zimny, a dokuczliwy wiosenny deszcz nasilał się. Policjant Hans Folke zsiadł z roweru. Miał już dość patrolowania wymarłych uliczek. Postanowił zajść na chwilę do gospody Kamappa, ale widok zamkniętych okiennic przypomniał mu, że zaprzyjaźnionemu restauratorowi zmarła żona i na znak żałoby jedyny w miasteczku lokal z piwem i wódką był zamknięty. Folke westchnął i skierował się w stronę dworca, gdzie bar powinien być jeszcze otwarty i można było tam dostać herbaty. Wszedł na peron i oparł rower o ścianę dworcowego budynku. Zaczął otrząsać mokry płaszcz, gdy wzrok jego padł na grupkę podróżnych. Wyglądało na to, że przyjechali przed paroma minutami i nie bardzo wiedzieli, co mają dalej robić. Policjantowi wydało się to dziwne, gdyż do miasteczka, w którym nie zatrzymywały się pociągi pospieszne, przyjeżdżali jedynie ludzie, którzy mieli tu krewnych lub znajomych, a ci zawsze oczekiwali gości na peronie. Spojrzał jeszcze raz w stronę podróżnych, którzy nagle, jakby na jego widok, ruszyli do wyjścia. Folke: Hej! Zaczekajcie! Ludzie szli przed siebie, udając, że nie słyszeli jego okrzyku. Folke: Zaczekajcie, mówię! Dokąd zmierzacie? Mężczyzna: My tu, do znajomych. Kobieta: Do Bergów. Bergowie rzeczywiście mieszkali nieopodal dworca, ale w każdym niemieckim miasteczku co najmniej jeden człowiek o nazywał się Berg. Folke wyciągnął latarkę i skierował światło na twarz mężczyzny. Tamten zmrużył gwałtownie oczy i usiłował zasłonić twarz dłonią. Folke zrozumiał ten gest. Mężczyzna nie chciał osłonić oczu przed światłem. Chciał ukryć swoje rysy. Folke: A odkąd to Bergowie mają znajomych Żydów. Kobieta: Nie jesteśmy Żydami! Folke: Pójdziemy na posterunek, to wszystko się wyjaśni. Idźcie przede mną. Mężczyna: Proszę pana, dlaczego tak od razu na posterunek? Pada deszcz, posterunek na pewno daleko, a my sobie spokojnie dojdziemy do Bergów. Folke: Naprzód! Mężczyna: Panie policjancie, proszę pana, ma pan rację