Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Było za późno, żeby się modlić, ale było to jedyne, co umiał robić. Serce waliło mu z hałasem, który zdawał się dochodzić skądś z zewnątrz, i wiedział, że nigdy już nie usiądzie w fotelu dentystycznym, nie spojrzy na lancet chirurga, nie będzie świadkiem wypadku samochodowego i nie usłyszy krzyku w nocy, żeby nie odczuć tego samego gwałtownego łomotania w piersi i lęku przed śmiercią. Nigdy nie będzie mógł obserwować bójki bez obawy, że zaraz zemdleje i roztrzaska sobie czaszkę o krawężnik albo że dozna śmiertelnego ataku serca lub wylewu krwi do mózgu. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy żonę i trójkę swoich małych dzieci. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien zobaczyć się jeszcze z żoną, po tym jak kapitan Black zasiał w jego sercu tak poważne wątpliwości co do wierności i charakteru wszystkich kobiet. Uważał, że wielu innych mężczyzn mogłoby ją lepiej zaspokoić seksualnie. Kiedy teraz myślał o śmierci, myślał zawsze o swojej żonie, a kiedy myślał o żonie, zawsze myślał o tym, że może ją stracić. Po minucie na tyle odzyskał siły, że wstał i poszedł z ponurą niechęcią do sąsiedniego namiotu po sierżanta Whitcomba. Pojechali jeepem. Kapelan zacisnął dłonie w pięści i oparł je o kolana, żeby mu się nie trzęsły. Zacisnął też zęby, usiłując nie słuchać ożywionej paplaniny sierżanta Whitcomba na temat tragicznego wydarzenia. Dwunastu zabitych oznaczało dwanaście następnych listów kondolencyjnych z podpisem pułkownika Cathcarta, które można było wysłać za jednym zamachem, co dawało sierżantowi Whitcombowi nadzieję, że artykuł o pułkowniku Cathcarcie ukaże się jeszcze w wielkanocnym numerze "The Saturday Evening Post". Na lotnisku panowała grobowa, wykluczająca wszelki ruch cisza, jakby tępe, bezwzględne zaklęcie spętało jedyne istoty mogące mu się przeciwstawić. Kapelan był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział tak wielkiego, przerażającego bezruchu. Prawie dwustu zmęczonych, sponiewieranych ludzi trzymając spadochrony stało w ponurej, nieruchomej gromadzie przed namiotem odpraw, a ich twarze wyrażały różne odcienie oszołomienia i przygnębienia. Wyglądali, jakby nie chcieli odejść, nie mogli ruszyć się z miejsca. Kapelan zbliżając się odczuwał ogromne skrępowanie z powodu cichego odgłosu swoich kroków. Jego oczy pośpiesznie, gorączkowo przeszukiwały nieruchomy labirynt bezwładnych postaci. Wreszcie ku swojej wielkiej radości dostrzegł Yossariana, ale zaraz szczęka opadła mu powoli z nadludzkiego przerażenia, gdyż zauważył na twarzy Yossariana żywy, bolesny, zacięty wyraz dotkliwego, nieprzytomnego cierpienia. Zrozumiał od razu skręcając się z bólu i potrząsając głową przecząco i błagalnie, że Nately nie żyje. Ta świadomość wprawiła go w stan odrętwienia. Z gardła wyrwał mu się szloch. Krew odpłynęła mu z nóg i przestraszył się, że zaraz upadnie. Nately nie żył. Wszelka nadzieja, że się pomylił, została zgaszona dźwiękiem nazwiska Nately'ego wyłaniającym się wyraźnie raz po raz z ledwie słyszalnego pomruku głosów, jaki nagle dotarł do jego świadomości. Nately nie żył: zabili chłopca. W krtani kapelana narastał skowyt, broda zaczęła mu się trząść, łzy napłynęły do oczu i zapłakał. Ruszył na palcach w stronę Yossariana, żeby przy jego boku opłakiwać Nately'ego i dzielić z nim swój niemy ból. W tym momencie jakaś dłoń chwyciła go brutalnie za ramię i ostry głos spytał: - Kapelan Tappman? Odwrócił się zdziwiony i zobaczył zażywnego, zadzierzystego pułkownika z dużą głową, wąsami i gładką, rumianą cerą. Widział go po raz pierwszy w życiu. - Tak. O co chodzi? - spytał. Palce zaciśnięte na jego ramieniu sprawiały mu ból i kapelan na próżno usiłował uwolnić rękę. - Proszę z nami. Kapelan cofnął się zaskoczony i przestraszony. - Dokąd? Dlaczego? Kim pan jest? - Niech ksiądz lepiej pójdzie z nami - z pełnym szacunku smutkiem odezwał się z drugiej strony kapelana chudy major o orlim profilu. - Reprezentujemy rząd i chcemy zadać księdzu kilka pytań. - Jakich pytań? O co chodzi? - Czy to pan jest kapelan Tappman? - spytał otyły pułkownik. - To on - odpowiedział sierżant Whitcomb. - Niech pan z nimi idzie - krzyknął kapitan Black z wrogim, pogardliwym uśmieszkiem. - Dobrze panu radzę, niech pan wsiada z nimi do auta. Kapelan nie miał siły oprzeć się ciągnącym go rękom. Chciał wezwać na pomoc Yossariana, ten był jednak za daleko, żeby go usłyszeć. Niektórzy z bliżej stojących zaczynali spoglądać na niego z zaciekawieniem. Kapelan pochylił płonącą ze wstydu twarz i pozwolił się wepchnąć na tylne siedzenie sztabowego samochodu, gdzie posadzono go między grubym pułkownikiem o dużej, różowej twarzy i chudym, uroczystym, posępnym majorem. Odruchowo wyciągnął ku nim przeguby, myśląc przez chwilę, że będą chcieli go zakuć w kajdany. Trzeci oficer siedział już na przednim siedzeniu. Wysoki żandarm w białym hełmie i z gwizdkiem zasiadł za kierownicą. Kapelan nie odważył się podnieść wzroku, dopóki kryty samochód nie opuścił terenu lotniska, popiskując kołami na nierównym asfalcie drogi. - Dokąd mnie zabieracie? - spytał kapelan głosem cichym ze wstydu i poczucia winy, wciąż jeszcze ze spuszczonym wzrokiem. Przyszło mu do głowy, że winią go za zderzenie w powietrzu i śmierć Nately'ego. - Co ja zrobiłem? - Może byś tak zamknął jadaczkę i pozostawił nam zadawanie pytań? - powiedział pułkownik