Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

„Robota” nasunęła mu na myśl wykop i wtedy przypomniał sobie, że odmówił przyjęcia zań dziesięciu tysięcy dolarów. Podniósł się raptownie i z wysiłkiem otworzył oczy. Zobaczył, że siedzi w łodzi, unoszonej przez wzdęte, brunatne wody Yukonu. Porosłe świerkami brzegi i wysepki były mu nie znane. Przez pewien czas siedział otumaniony. Nie mógł nic zrozumieć. Przypomniał sobie wczorajszą orgię pijacką, ale nie widział związku między nią a swym obecnym położeniem. Zamknął oczy i ścisnął oburącz rozbolałą głowę. Co to się stało? Zwolna w jego mózgu zaczęła się budzić przerażająca myśl. Pasował się z nią, usiłował ją odegnać, ale powracała uparcie: widocznie kogoś zabił. To jedno mogło być wytłumaczeniem, dlaczego spływał teraz Yukonem. Prawo Red Cow, które sam tak długo stosował, zastosowano teraz do niego. Zamordował kogoś i dlatego puszczono go na rzekę. Ale kogo? Chciał wydrzeć z obolałego mózgu odpowiedź, lecz nasuwało mu się jedynie mgliste wspomnienie czyichś ciał walących się na niego i ciosów, które zadawał. Kim byli ci ludzie? A może zabił kilku? Sięgnął do pasa. W pochewce nie było noża. Bez wątpienia zamordował nim właśnie. Ale musiała być jakaś po temu przyczyna. Otworzył oczy i z przerażeniem zaczął przeszukiwać łódź. Nie było w niej ani jednej uncji żywności. Usiadł z jękiem. Zabił nie sprowokowany. Zastosowano do niego najsurowszy wymiar kary. Przez pół godziny siedział bez ruchu trzymając się za bolącą głowę i usiłując myśleć. Potem ochłodził sobie wnętrzności łykiem wody zaczerpniętej z rzeki i poczuł się lepiej. Wstał — i samotny na szeroko rozlanym Yukonie, zagubiony pośród pierwotnej puszczy — zaczął przeklinać wódkę. Później przywiązał łódź do olbrzymiego pnia sosny, który był głębiej zanurzony w prądzie i przez to płynął szybciej. Obmył twarz i ręce, usiadł na rufie i znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Był koniec czerwca. Od Morza Beringa dzieliły O’Briena dwa tysiące mil. Łódź płynęła z przeciętną szybkością pięciu mil na godzinę. W tej porze roku na tak dalekiej Północy nie zapadał zmierzch, mógł więc płynąć bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To wypadało sto dwadzieścia mil dziennie. Po odliczeniu dwudziestu na nie przewidziane wypadki, zostawało sto mil na dzień. Za dwadzieścia dni dopłynie do Morza Beringa. Nie wymagało to żadnego nakładu energii; całą pracę wykona rzeka. Mógł leżeć na dnie łodzi i oszczędzać siły. Przez dwa dni nie jadł nic. Potem, spłynąwszy na rozlewiska Yukonu, wylądował na jednej z płaskich wysepek i nazbierał jaj dzikich gęsi i kaczek. Nie miał zapałek, zjadł je więc na surowo. Podtrzymały go na siłach Minąwszy Krąg Polarny natrafił na placówkę Kompanii Zatoki Hudsona. Załoga nie powróciła jeszcze z Mackenzie i placówka była zupełnie ogołocona z żywności. Poczęstowano go jajami dzikich kaczek, ale odpowiedział, że w łodzi ma ich na kopy. Zaproponowano mu także szklankę whisky, ale odmówił z gwałtowną odrazą. Dostał jednakże zapałki i potem mógł już gotować jaja. W pobliżu ujścia rzeki powstrzymały go przeciwne wiatry i przez dwadzieścia cztery dni żywił się wyłącznie jajami. Na nieszczęście przepłynął nie obudziwszy się obok obu misji: Świętego Pawła i Świętego Krzyża. Toteż mógł uczciwie powiedzieć, co zresztą później czynił, że cała gadanina o misjach nad Yukonem jest wierutną bzdurą. Nie ma tam żadnych misji, co sam najlepiej sprawdził. Znalazłszy się na Morzu Beringa zamienił dietę jajczaną na mięso fok i nigdy nie potrafił rozstrzygnąć, co mu mniej przypadało do smaku. Pod jesień wziął go na pokład kuter amerykańskiej straży granicznej, a następnej zimy O’Brien odniósł w San Francisco poważny sukces wygłaszając pogadanki na temat wstrzemięźliwości. Na tym polu znalazł swoje powołanie. ,,Unikajcie butelki!” — oto jego hasło i zawołanie bojowe. Potrafi delikatnie dawać do zrozumienia, że w jego własnym życiu wódka spowodowała okropną katastrofę. Napomyka wręcz, że utracił fortunę za sprawą owej pokusy szatańskiej, ale słuchacze wyczuwają za tym wydarzeniem cień jakiegoś straszliwego, nieodgadnionego zła, które przypisać należy butelce. Ma wielkie sukcesy w tej kampanii; posiwiał już oraz zyskał sobie szacunek biorąc udział w świętej wojnie przeciwko pijaństwu. Natomiast nad brzegami Yukonu zniknięcie Marcusa O’Briena przeszło do legendy. Jest taką samą tajemnicą jak zaginięcie sir Johna Franklina. Przełożył Bronisław Zieliński KOCHANY KLEKS traciłem serce do Stefana Mackaye’a, choć kiedyś w ogień bym za nim skoczył. Owszem, swego czasu Stefan droższy mi był od rodzonego brata. A dziś, jeśli go spotkam, nie ręczą za siebie. Po prostu wierzyć się nie chce, żeby człowiek, z którym dzieliłem chleb i koc, człowiek, z którym przewędrowałem szlak Chilkoot, mógł zrobić coś podobnego. Zawsze uważałem Stefana za równego chłopa i dobrego kolegę, co to urazy w sercu nie chowa i nie ma w sobie odrobiny złośliwości. Przestałem raz na zawsze ufać swoim sądom o ludziach. No cóż, pielęgnowałem faceta, gdy chorował na tyfus, razem zdychaliśmy z głodu u źródeł rzeki Stewarta, on mi uratował życie na Małym Łososiu. I oto, po tylu latach przeżytych razem, jedno tylko mogę powiedzieć o Stefanie Mackaye’u: jest największym nędznikiem, jakiego znałem. Jesienią roku 1897, ogarnięci gorączką złota, wyruszyliśmy do Klondike, lecz wybraLśmy się zbyt późno, żeby przejść Chilkoot przed zamarznięciem wód. Maszerowaliśmy dźwigając na plecach ekwipunek, gdy zaczął sypać śnieg i trzeba było kupić psy, żeby bagaż resztą drogi odbył na sankach. W ten sposób dostał nam się ów Kleks. Psy były drogie. Zapłaciliśmy za niego sto dziesięć dolarów. Wyglądał na tę cenę. Mówię: „wyglądał”, bo był to jeden z najlepiej prezentujących się psów, jakie widziałem w swym życiu. Ważył sześćdziesiąt funtów i był wprost stworzony do zaprzęgu