Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Mnóstwo pomysłów. Bieda z tym, że niektóre z nich mogą się okazać godne potępienia. Nie inaczej. Naturalnie w bogactwie kryje się niebezpieczeństwo, lecz cóż z tego? — Chyba nie, gdy jest użyte na dobroczynność, jak je hrabia używasz — rzekł Cosmo z grzeczną obojętnością. Przypuszczał, że to będzie ostatnie słowo w tym przedmiocie, lecz hrabia de Montevesso nie dał się zbić z tropu. — Przysparzają człowiekowi kłopotów — rzekł. — Na przykład ten mój sierociniec to doprawdy placówka na wielką skalę. Usiłuję stać się dobrodziejem mych stron rodzinnych, lecz świadczyć dobrodziejstwa chcę na mój własny sposób. Otóż od czasu Restauracji księża starają się na tym położyć rękę. Chcą obrócić to dzieło na chwałę bożą i na usługi religii. Dość napatrzyłem się religii, żebym nie wiedział, do czego to prowadzi. Zaledwie król wjechał do Paryża, już biskup wytknął mi, że nie ma w sierocińcu kaplicy, i zaproponował jej wybudowanie oraz wyznaczenie kapelana. Ten biskup to... Nagle podniósł oczy, co u niego wyglądało na zadarcie głowy, i Cosmo zdał sobie sprawę, że Adela jest obecna, choć nie uchwycił dotychczas nawet szelestu jej sukni. Wstał spiesznie. Nastąpiło krótkie milczenie. — Widzę, że znajomość zawarta — powiedziała patrząc to na jednego, to na drugiego. Popatrzyła dłużej na Cosma i odwróciła się do męża: — Nie wiedziałam, że już tu będziesz. Musiałam odprowadzić ojca do jego pokoju. Byłabym tu wcześniej, ale mnie zatrzy- mał. — Znów zwróciła się do Cosma: — Pan mi wybaczy. — Zastałem tu hrabiego Heliona. Nie byłem sam ani przez chwilę — odrzekł Cosmo. — Nic nie mam pani do wybaczenia. Rad byłem bardzo poznać męża pani, choć jej nie było tu dla zaprezentowania nas sobie. Było to powiedziane po angielsku i hrabia Helion przeczekał przy kominku, aż Cosmo skończy, nim zapytał: — Gdzie jest Clelia? — Posłałam ją do łóżka — powiedziała hrabina de Montevesso. — Helionie, mój ojciec chciałby cię widzieć tej nocy. — Jestem na rozkazy monsieur le marquis. Grenadier u kominka nie poruszył się, tylko po wypowiedzeniu tych słów lekkie drgnienie przebiegło mu po twarzy, rzekłbyś z lekka sarkastyczne. — Dziś w nocy, natychmiast — powtórzył — lecz skoro Mr. Latham jest tu? — Proszę nie zważać na mnie, niezwłocznie odchodzę — powiedział Cosmo. — Już późno. — We Włoszech nigdy nie jest późno. Mam nadzieję zastać tu pana za mym powrotem. Jako mąż córki domu d'Armand wiem, co się należy przedstawicielowi rodu Lathamów. Czy rzeczywiście monsieur le marquis oczekuje mnie niezwłocznie? Adela posunęła się parę kroków naprzód, mówiąc szybko. — Nadeszły wiadomości z Elby czy też o Elbie, budzące pewne obawy ojca. Wiadomo powszechnie, że ludzi z Elby znasz z bezpośredniej z nimi styczności, toteż ojciec chciał posłyszeć twoją opinię. Hrabia Helion zmienił pozę i, oparty o kominek plecami, zwrócił się do Cosma. — To była najniewinniejsza rzecz w świecie. Chodziło o coś w rodzaju eksploatacji wyspy Pianoza. Napoleon wysłał tu swego skarbnika, aby skomunikował się z bankierem. Jestem człowiekiem interesu. Bankier konsultował się ze mną jako z człowiekiem znającym ten teren. To prawda, że miejsce znam, ale niech pan, proszę, nie wierzy, jeśli mu powiedzą, że to z powodu mych stosunków z bejem Algieru. Wcale nie jestem w komitywie z barbarzyńskimi państwami. Zrobił krok naprzód, potem drugi i zatrzymał się. — Wy dwoje siądźcie i rozmawiajcie. Tak, siądźcie i rozmawiajcie. Odnówcie znajomość z lat najwcześniejszych... waszej najwcześniejszej młodości — powtórzył cicho. — Te dziecinne przyjaźnie... — Twarz mu przeorał konwulsyjny grymas, w którym Cosmo rozpoznał ślady uśmiechu. — Jest coś tak czarownego w tych przyjaźniach z lat dziecinnych. Jeżeli o mnie chodzi, to nie pamiętam, żebym w ogóle miał dzieciństwo. Odszedł ku drzwiom, zapamiętanym przez Cosma, bo nimi rano weszła Clelia. — Gdy wrócę, niech was zastanę zabawiających się jak najsentymentalniej. Jak najprzyjemniej. Jego długie sztywne plecy chwiały się w otwartych drzwiach, które zamknął za sobą z trzaskiem. Cosmo i Adela spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Cosmo, z kapeluszem w ręku, spytał niedosłyszalnie prawie: — Chyba lepiej, żebym został? — Potwierdziła gestem i, oddalając się od niego, oparła nogę na marmurowej kracie kominka, w którym żar krył się jeszcze pod popiołami. V Cosmo czuł się skrępowany i nie spuszczał z niej oczu. Nie był pewien, co oznaczał dany mu przez nią znak nerwowy, nakazujący gest, mogący zarówno znaczyć, że chce, aby odszedł, jak i pozostał. Patrzył na nią niezdecydowany, z myślą, że była nieprawdopodobnie urocza i że słowo „promienna" pasowało do istoty tak hojnie obdarzonej przez naturę. Blask bił od niej. A nie był to zimny blask marmuru. „Doprawdy, ona płonie — powiedział sobie w zdumieniu — jak dojrzały owoc wśród liści, jak wielki kwiat w cieniu." — Nie patrz, jak się rumienię — powiedziała madame de Montevesso równym głosem, zaprawionym szczyptą drwiny i odrobiną goryczy. — Czy uwierzysz, że za dziewczęcych czasów byłam tak bojaźliwa, że stawałam w pąsach, ilekroć ktokolwiek popatrzył na mnie lub odezwał się do mnie. To ułomność, która nie wzbudza współczucia. A jednak moje cierpienia były bardzo istotne. Czasem wzmagały się do takiego stopnia, że byłam bliska płaczu. — Czy mam odejść? — spytał Cosmo stłumionym głosem. Czekał chwilę mając wrażenie, że ona zastanawia się nad odpowiedzią. W strachu, że go odpra- wi, podjął: — Bóg raczy wiedzieć, że nie chcę odejść od ciebie. Jednak hrabia powróci i... — O, tak, on powróci. Siadaj. Tak. Tak będzie lepiej. Siadaj... — Cosmo siadł w miejscu, skąd mógł widzieć jej kształtne plecy, okrągłość jej odwróconej głowy, coiffée en boucles i w złotym diademie, niewyraźny, odchylony w bok jej profil. Długi tren jej sukni smugami szafirowego lśnienia spływał na posadzkę... — On jest nieunikniony. On zawsze był nieunikniony — padło z jej warg, których nie widział, bo zwierciadło nad kominkiem odbijało tylko jej czoło i złocistą mgłę włosów nad nim. Cosmo trwał w milczeniu. Za nic na świecie nie odezwałby się. Wstrzymał oddech w oczekiwaniu i wskutek krańcowego napięcia całej jego istoty przyćmiły mu się w oczach światła dookoła, co stwarzało złudzenie, że jedynym źródłem jasności w tym pokoju były jej białe ramiona, gęste, skłębione loki, ręka, na której się opierała, i druga naga ręka, zwisająca bezwładnie u jej boku