Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tak. Teraz zechciejcie łaskawie schylić się i łokcie umieścić niżej, a ja... Po tych słowach odskoczył na bok, pochylił lont i snop płomieni buchnął z paszczy działa przymocowanego do pleców człowieka. Gaspar Ruiz pochylił się powoli. – Dobry strzał? – zapytał. – W sam cel, se?or! – To ładuj jeszcze raz! Leżał przede mną na piersi, pod straszliwym ciężarem ciemnego, błyszczącego brązu, pod brzemieniem, jakiego żadna miłość lani siła mężczyzny nie dźwigała nigdy w nieszczęsnych dziejach świata. Ręce rozłożył szeroko, a na księżycowym tle wyglądał jak leżący krzyżem pokutnik. Zobaczyłem, jak się podniósł na ręce i wsparł na kolanach. Ludzie odstąpili od niego, a stary Jorge schylił się mierząc z działa. – Trochę na lewo. Odrobinę w prawo. Por Dios, se?or, opanujcie drżenie. Gdzie wasza siła? Głos starego artylerzysty ochrypł ze wzruszenia. Potem żołnierz odstąpił w bok i szybko jak błyskawica przyłożył lont do zapalnika. – Doskonale! – zawołał ze łzami; ale Gaspar Ruiz milczał rozciągnięty na ziemi. – Jestem zmęczony – wyszeptał w końcu. – Czy następny strzał rozwali bramę? – Niewątpliwie – rzekł Jorge pochylając się nad jego uchem. – Więc... ładować – usłyszałem wyraźny szept. – Trębacz! – Jestem tu, se?or, i czekam na wasz rozkaz! – Zatrąb na mój rozkaz tak, aby usłyszano od jednego końca Chile do drugiego! – rzekł niezwykle mocnym głosem. – A reszta niech będzie gotowa przeciąć te przeklęte riata, bo nadejdzie chwila, w której poprowadzę was do szturmu. Teraz podnieście mię, a ty, Jorge, śpiesz się z celowaniem. Grzechotanie muszkietów z fortu prawie przygłuszyło jego słowa. Ostrokół otoczony był wieńcem dymów i płomieni. – Potrzebuję waszej siły, aby pokonać odrzut, mi amo, – rzekł niepewnie stary artylerzysta. – Wbijcie palce w ziemię. Tak! Teraz! Po wystrzale okrzyk radości wyrwał się z jego piersi. Trębacz podniósł trąbę do ust i czekał. Ale ten, który leżał na ziemi, nie odezwał się ani słowem. Ukląkłem na jedno kolano i usłyszałem wszystko, co miał wtemczas do powiedzenia. – Złamało się – szepnął podnosząc nieco głowę i w tej okropnie wygiętej pozycji kierując na mnie swój wzrok. – Brama wisi tylko na drzazgach! – krzyczał Jorge. Gaspar Ruiz próbował coś powiedzieć, ale głos zamarł mu w gardle. Usiłowałem zdjąć działo z jego złamanego krzyża, gdy on leżał bez czucia. Ja, oczywiście, milczałem. Nigdy już nie dano Indianom znaku do ataku. Zamiast niego rozległy się trąby wojsk idących z odsieczą, za którymi tęskniłem tak długo, straszliwe dla zaskoczonych naszych nieprzyjaciół jak trąby sądu ostatecznego. Tornado, se?ores, prawdziwy huragan tętentu, jeźdźców, oszalałych wierzchowców, konnych Indian przeleciał po mnie, gdy klęczałem na ziemi przy Gasparze Ruzie. Peneleo, który ucieczką ratował życie, przejeżdżając koło mnie, dźgnął w moim kierunku swym długim chuso – przypuszczam, że to po starej znajomości. Jak wyszedłem z tego gradu świszczących kul, byłoby mi trudno wytłumaczyć. Gdy ważyłem się za prędko podnieść się na kolana, kilku żołnierzy z 17 taltalsfciego pułku, pragnących w zapale wojennym natknąć się na jakąś żywą istotę, omal nie rozniosło mnie na bagnetach. Wyglądali na bardzo rozczarowanych, gdy kilku oficerów przyskoczyło i odpędziło ich bijąc płazem szabli. Był to generał ze swym sztabem. Chciał koniecznie wziąć trochę jeńca. I on wyglądał przez chwilę jakby rozczarowany. – Co? To ty? – krzyknął i zsiadł natychmiast z konia, aby wziąć mnie w swoje objęcia, gdyż był to stary przyjaciel naszej rodziny. Wskazałem na ciało, leżące u naszych stóp i powiedziałem tylko dwa słowa: – Gaspar Ruiz. Generał podniósł ręce ze zdumienia. – Aha! Twój silny człowiek! Ciągle, do ostatka ze swoim silnym człowiekiem. No nic. Uratował nam życie, gdy ziemia drżała dostatecznie, by najdzielniejsi bledli z przerażenia. Ja ze strachu odchodziłem od zmysłów. A on – nie! Que guape! Gdzie jest ten bohater, który go pokonał? Ha-ha-ha! Kto go zabił, chico? – Jego własna siła, generale – odparłem. XII – Lecz Gaspar Ruiz oddychał jeszcze. Kazałem zanieść go na jego poncho i położyć pod ochroną krzaków w pobliżu skały, z której tak uparcie patrzał na fort, gdy śmierć unosiła się już nad jego głową. Wojska nasze biwakowały dokoła fortu. Me było to dla mnie niespodzianką, gdy o świcie usłyszałem, że zostałem wyznaczony na komendanta eskorty jeńca, który ma być natychmiast odstawiony do Santiago. Jeńcem tym była, oczywiście, żona Gaspara Ruiza. – Wybrałem pana, mając na uwadze pańskie uczucia – powiedział generał Robles. – Chociaż właściwie kobieta ta powinna być rozstrzelana za wszystkie szkordy, jakie wyrządziła Rzeczypospolitej! A gdy zrobiłem ruch odpierający to z oburzeniem, ciągnął dalej: – Teraz, gdy on jest tak jakby nieżywy, ona nie ma znaczenia. Nikt nie będzie wiedział, co z nią zrobić. Ale władze żądają jej. – Wzruszył ramionami. – Przypuszczam, że musiał on poukrywać dużo ze swego łupu w miejscach jej tylko wiadomych. O brzasku zobaczyłem, jak prowadzona przez dwu żołnierzy wchodziła na skałę niosąc dziecko na rękach. Wyszedłem na jej spotkanie. – Czy jeszcze żyje? – zapytała zwracając do mnie swą bladą, nieruchomą twarz, w którą on patrzył z takim uwielbieniem. Skinąłem głową i nie mówiąc ani słowa poprowadziłem ją da kępy krzaków. Oczy jego były szeroko rozwarte. Oddychał z trudnością i z wielkim wysiłkiem wymówił jej imię: – Erminia! Uklękła u jego głowy