Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zet zabrał jednemu z oszołomionych łysych telefon komórkowy i usiłował dodzwonić się po pomoc. Gustlik, który pobiegł do sklepiku, wrócił z wiadomością, że sklepikarza nie ma. - Panie Pawle, część kobiet i dzieci jest mocno poparzona, trzeba ich czym prędzej zawieźć do szpitala. Wściekły obróciłem się do łysych. - Kto ma kluczyki do busów?! - ryknąłem. - Brzytwa - powiedział ktoś z ciemności. Brzytwa już doszedł do siebie i wyrwał jednemu z kolegów siekierę z dłoni. Nie czekając na jego ruch kopnąłem go mocno w pierś. Wtedy poczułem, jak wypływa mi strumień krwi z rany na klatce piersiowej. Brzytwa padł na ziemię jak długi. Stanąłem nad nim i zacząłem przeszukiwać kieszenie jego kurtki. Nie było tam kluczyków. - Gdzie one są? - potrząsałem Brzytwą. - Wyrzuciłem - uśmiechnął się bezczelnie. - Ratujcie moje dziecko! - nagle krzyknęła jedna z matek. - Moja Weronika! Z płonącego obozu, którego już nikt nie usiłował gasić, słyszeliśmy płacz dziecka. Pobiegłem w tamtym kierunku. - Gdzie moja gitara? - usłyszałem, jak Banderas wypytywał dziewczyny. Po chwili słyszałem tupot jego nóg tuż za sobą. Skręciłem w prawo pomiędzy tipi. Tam na ziemi leżał siedmioletni chłopiec. Był nieprzytomny, pewnie zaczadzony Wtedy rozległ się huk. - Butle z gazem - pomyślałem tracąc przytomność. Przytuliłem chłopca do piersi zasłaniając go od ognia. Czułem, jak parzy moje płonące ubranie, jak ktoś mnie ciągnie za ramiona, a potem polewa wodą. Leżałem dwadzieścia metrów od obozu. To Gustlik i Mały wyciągnęli mnie z ognia. Płomienie ponuro mruczały w mroku. Z tyłu słyszałem płacz, okrzyki rozpaczy. Obok mnie Czarna i Maciek reanimowali siedmiolatka. Patrzyłem na płonące tipi, jak waliły się drągi podtrzymujące płachty namiotów. Wzbierała we mnie wściekłość na łysych. Chciałem wstać, ale prawa noga jakoś dziwnie mnie zabolała. Upadłem i wtedy wśród płomieni zauważyliśmy wysoką postać Banderasa. Szedł wyprostowany niosąc w prawej dłoni tlącą się gitarę, a na lewym ramieniu miał wtuloną w niego dziewczynkę. Natychmiast Gustlik i Mały podbiegli do niego. Jeden zabrał dziecko, a drugi podtrzymał chłopaka. Całe ubranie Banderasa było zwęglone, dłonie miał poparzone od gaszenia ubrania małej Weroniki. Jego gitara była już tylko szczerniałym pudłem. Alfred nie potrafił powstrzymać wzruszenia. - Mamo! - krzyknął. Pani Irena powoli podniosła głowę. - Synku - wyszeptała. Wyszedłem na ścieżkę. Sięgnąłem po gwizdek i zacząłem gwizdać, jednocześnie wykonując koła zapaloną latarką. Po kwadransie usłyszałem tupot butów ratowników. To była drużyna pana Jana. Natychmiast owinęli rozbitków kocami termoizolacyjnymi. Na nogi ojca Alinki założyli łupki. Wszystkim podali herbatę z kubków. - Gratuluję - powiedział do mnie pan Jan. - To on to zrobił - wskazałem Kobyłkę. Chłopak siedział obok matki i nie odrywał od niej oczu. - Dziękuję ci, synu - ojciec Alinki podał Kobyłce dłoń. - Lecimy do doliny - rozkazał pan Jan. - Ty i ty, zejdźcie do Berehów po samochody. Poszedłem z dwoma ratownikami po Rosynanta. Po godzinie forsownego marszu i kwadransie jazdy byliśmy w dolinie Caryńskiego. Było tam istne piekło. Spalił się jakiś obóz. Widziałem mnóstwo poparzonych i rannych ludzi, wśród których uwijali się harcerze. Zauważyłem Pawła leżącego przy drodze z bandażami na boku klatki piersiowej i na prawej nodze. - Co ci jest? - pytałem, jednak Paweł patrzył na mnie niewidzącymi oczami. - Ma pan telefon? - podszedł do mnie chłopak w mundurze, podejrzewałem, że był to Zet. - Mam, ale ma za słaby zasięg, żebyś się gdzieś dodzwonił. Spróbujemy z samochodu... Zaprowadziłem Zeta do Rosynanta. Gdy chłopak zobaczył nasz komputer pokładowy stwierdził, że niczego więcej mu nie potrzeba. Przez Internet zaczął wzywać karetki pogotowia. Łączył się z lekarzami. Harcerze zbierali informacje o poszkodowanych, których jak się okazało było około setki