Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nad brzegami Morza Lodowatego znajdować się też miały zwierzęta, stanowiące żywność i odzież Eskimosów i Indian. Były to renifery, mięso ich niezwykle soczyste, skóra bardzo ścisła, włos miękki, podatny do przędzenia. Jako siła pociągowa dla Eskimosa renifer stanowi wszystko. Zwierzę to, je wszystko to, co mu dają, a więc tłuszcz foki, mech i trawy. Te ostatnie renifer wyszukuje sobie pod śniegiem. Zdawało się porucznikowi Hobsonowi, że nikogo tutaj nie spotka, że sam jeden będzie korzystał ze zdobyczy. Tymczasem pewnego razu zauważył on obóz, jakby dopiero co opuszczony. Ludzie, którzy tu obozowali, musieli być niedaleko. — Oto nieprzyjemne odkrycie — rzekł Hobson. — Wolałbym napotkać całe stado białych niedźwiedzi. — Ale ludzie, którzy tu obozowali — odparła Paulina Barnett — są stąd bardzo daleko, wszak ognisko dawno wygasło i ani czarnego punktu na całej przestrzeni, który by wskazywał, że idzie karawana poszukiwaczy futer. Zresztą skierowali się na pewno na południe. — To zależy od tego, czy ślady, które tu widzimy, są Eskimosów czy Indian. Eskimosi idą zwykle na pomoc, tamci zaś na południe. — A może by po tych śladach dało się rozpoznać, kto tędy przechodził. Wszak każdy ma inne obyczaje, chód nawet. Paulina Barnett miała rację. Zaczęto oglądać dokładniej resztki obozowiska. Znaleziono kości zwierząt, które mogli jeść tak samo dobrze Indianie, jak i Eskimosi, z tego więc nic wywnioskować nie było można. Ale z dala dostrzegli już żonę kaprala Żolifa, obserwującą coś na ziemi. Podeszli do niej, a wtedy Kanadyjka, obracając się ku porucznikowi, rzekła: — Pan szuka śladów? Oto one! I wskazała im dużo śladów, świetnie odciśniętych na lodzie. Schylono się ku ziemi, wiedząc, że w ten sposób można rozpoznać czyje tędy przechodziły stopy. Ślady te były dziwne. Bez wątpienia szli tędy ludzie, ale nie całą stopą, lecz jakby dotykając tylko noskiem bucika lodowatego gruntu. — Są to ślady osoby tańczącej — zauważyła pani Żolif. Ale kto mógł być tak wesołego usposobienia, aby tańczyć tutaj na amerykańskim lądzie, o kilka stopni od bieguna? — To nie mógł być Indianin — odezwał się porucznik. — I nie Eskimos — dodał Żolif. — Nie, to był Francuz — rzekł sierżant Long spokojnie. Wszyscy przytwierdzili, że rzeczywiście, tylko Francuz mógł tutaj tańczyć — nikt inny! ROZDZIAŁ VII Odkrycie to nie ucieszyło Hobsona. Obawiał się, że ktoś jest w sąsiedztwie, że będzie miał konkurenta i postanowił iść szybciej niż dotąd, do miejsca, które obrał sobie na założenie przystani i magazynów. Szli więc bardzo szybko, przechodząc dziesiątki mil przez parę dni. Okolica była prześliczna, cała w zieleni drzew. Mnóstwo zwierząt i ptactwa widzieli podróżni, ciesząc się, że ich kampania uda się w zupełności. Przed oczami ich rozciągało się bezgraniczne morze i już piątego lipca, o trzeciej godzinie po południu, podróżni stanęli na szczycie przylądka Bathurst, tutaj porucznik Hobson postanowił się zatrzymać. Miejsce to było jakby stworzone na rozłożenie obozu. Otaczały je sosny, jodły, modrzewie przydatne na budowlę i na opał. Wody tam płynące były słodkie, a więc zdatne do picia. Jedna z rzek, przepływających, otrzymała nazwę imienia Pauliny, a mały, jakby utworzony przez naturę port, jej nazwisko, z czego podróżniczka była bardzo zadowolona. Pobudowano przystań w ten sposób, żeby była osłoniona ze wszystkich stron od wiatru i od zasp śnieżnych, które zawaliłyby cały budynek, grzebiąc zamieszkałych w nim ludzi. Upał był nie do zniesienia podczas upatrywania miejsca dogodnego na przystań ani jednej chmurki na całym horyzoncie, ani jednego podmuchu wiatru. Podróżni zadowoleni z pięknej pogody, nawet nie pomyśleli o tym, jak to będzie zimą, myśleli tylko o teraźniejszości. Postanowiono najdalej za miesiąc być już w pobudowanym nowym domu, a każdy z nich, w miarę swoich możliwości, powinien przyczynić się do tej budowy. Na szczęście nie brakowało drzew w tej okolicy. W przeciągu sierpnia dom mieszkalny był już wykończony, urządzeniem zaś wnętrza zajęła się Paulina Barnett z Magdaleną. Miejsce obrane na port, który przezwano „Nadzieją” było ze wszech miar wygodne. W rzece, zwanej „Paulina”, było mnóstwo ryb różnego rodzaju, w odnogach morza przepływały ogromne wieloryby i inne olbrzymy, nad brzegiem usadowiły się foki. Do budowy brakowało tylko kamieni, bowiem tych zupełnie tutaj nie było. Ale zastąpiono je skorupami mięczaków, zmielonymi i odpowiednio przygotowanymi. Ze na mapach nie widzimy portu „Nadzieja”, wystawionego przez ludzi Hobsona, to dowód, że spotkał tę miejscowość straszliwy los, zatarłszy jej ślady. Po zbudowaniu domu mieszkalnego, zaczęto robić meble. A więc najpierw łóżka obozowe, olbrzymi stół o grubych nogach, ławy i dwie pakowne szafy na ubrania