Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jeśli chodzi o mnie, nie mam nawet co myśleć o zapasach: muszę zabijać, żeby się nasycić na miejscu, a mam olbrzymi apetyt i samo mięso, bez jarzyn, bez chleba czy tapioki, nie syci, zresztą nawet gdybym dużo upolował, w jaki sposób mógłbym z sobą dźwigać cztery .czy pięć kilo mięsa ponad to, co już ważą moje bagaże? Chociaż jestem w pełni sił, ta przeklęta słabość spowodowana przez biegunkę bardzo mnie martwi; czuję ociężałość w nogach i niebywałe znużenie. Jednak, dzięki Bogu, chwilowo nie jestem chory. A więc? klimat... wcale nie straszny. Zmęczenie? może to ta długa podróż na Ouaqui, a może — i przede wszystkim — mało posilne pożywienie, którym nigdy nie można się całkowicie nasycić. Kwestia przyzwyczajenia... żołądek się przystosuje! Tymczasem znowu dziś wieczorem pożywiam się gotowanym rdzeniem palmy pinot. Och, nerwowość głodowych dni: zdesperowany Boby kręci się wokół wędzarni, która jeszcze dymi, ale poprzeczki nad nią są gołe, ledwo już połyskują tłuszczem po hokko... a tak bogato były przybrane wczoraj wieczorem! W górze mocno szumi wiatr, ale tutaj się go nie czuje. Las jest za gęsty, podszycie nazbyt zbite. Istny parawan. Zresztą nie jest to jeszcze właściwa wysokopienna puszcza, raczej cały łańcuch mokradeł, palm pinot storturowanych arabeskami lian grubych jak ramię, włochatych i porosłych zielonym mchem, a czasem wykwitających białym lub zielonym kwiatem; ponadto jeszcze liany cienkie jak struny harf, czepiające się flowera czy plecaka, liany wijące się po ziemi, o które człowiek potyka się i przewraca jak długi, a poza tym jamy i wyschłe koryta zatok o gruncie niepewnym, ustępującym pod krokami, wciągającym w głąb. Niekiedy zdarzy się jakaś góra, wówczas drzewa stoją rzadziej, ale wyrastają w tak olbrzymie i proste kolumny, że odbierają całe światło leśnemu podszyciu — są żółte, zielone, czerwone, czarne, grube i jednolite jak kolumny w katedrach, aż oko nie może dojrzeć pierwszych gałęzi, które wyrastają na pięćdziesiąt metrów nad ziemią. Człowiek czuje się niebywale mały, zmiażdżony bezgraniczną wielkością tych perspektyw pogrążonych w ciszy, gdzie tylko własne kroki udeptujące próchnicę budzą jakiś odgłos. Po wspinaczce następuje jednak schodzenie w dół, więc znów mokradła z bukietami swoich palou i kolczastych krzaków, które czepiają się zawzięcie i kłują. Wreszcie cisza zaczyna ściskać za gardło. Zdyszani zatrzymujesz się, słuchasz... oto cicho śpiewa maleńki „zozo mój ojciec”, oto twój własny oddech. Aż wzdrygam się na szczeknięcie Boby’ego. Nadchodzi noc, a z nią pora snu, który jak zwykle ucieka ode mnie, zostawia na pastwę groźnych majaków. Nie mogę się przed nimi obronić. Nachodzą mnie gromadnie, jakby urządzały defiladę, i nie ma już puszczy, nie ma karbetu, nîe ma wędzarni... jestem tam, daleko, i tam też zasypiam a później najgorsze, przebudzenie. Trwa jeszcze noc, ale wiem, gdzie jestem. Niecierpliwie czekam, żeby się. niebo rozjaśniło, żebym mógł coś robić, zmęczyć się, zapomnieć o snach. Sobota, 17 grudnia Ruszyłem właśnie w drogę. Przeszedłem dwa metry i szelki plecaka puściły tym razem. Szywrót na wywrót cały majdan na ziemi! Umacniam je lianami. Szelki nośne zastąpiłem kawałkiem linki z hamaka, której wytrzymałość nie zawodzi. Wprawdzie linki wrzynają mi się w ramiona, ale jeżeli podłożyć pod nie zrolowaną plandekę, jakoś wtedy idzie. Ma to tylko tę ujemną stronę, że plandeka grzeje w kark. W pierwszej chwili poczułem się zdruzgotany tym nowym wypadkiem, lecz mimo wszystko wyperswadowałem sobie szybko, że biadanie nic mi nie da, że przecież trzeba zbierać się w drogę. Wziąłem się do roboty i nie zajęło mi to wiele czasu. Tylko dźwiganie plecaka stanie się coraz bardziej męczące, bo jego równowaga została nieco zachwiana. Nic do jedzenia na dzisiaj; może szlak mi da chleba powszedniego, choćby był nim tylko maleńki cul jaune albo żylasty kankan: coś, koniec końców, co by mi pozwoliło wytrzymać i powiedzieć: Jadłem! Po czterysta dwudziestym kroku natknąłem się na zwierzynę, która niezupełnie odpowiadała moim marzeniom. Rozciągnięty na całą swoją budzącą respekt długość leżał wspaniały wąż — czarny, o małej, kołyszącej się głowie, i tylko jego język wysuwał się, niknął, poruszał nieustannie. Stanąłem jak wryty. Wąż znieruchomiał na chwilę, po czym, jakby mnie w ogóle nie widział, znów się zaczął kołysać, podniósł się, wśliznął na leżącą gałąź, znów się podniósł i przełamując pod kątem prostym swoje giętkie ciało, wspiął się na wyższą gałąź, by tak, wspinając się coraz wyżej, z gałęzi na gałąź, osiągnąć czub drzewa i zniknąć mi z oczu. Dał mi w ten sposób wolną drogę, ruszyłem więc dalej, lecz mimo wszystko nie mogłem już myśleć o niczym innym jak tylko o wykrotach, w które zapadają mi stopy, o pniach, przez które przeprawiam się okrakiem, o korzeniach, w które coraz się wikłam. Drobny dreszcz przebiegł mi po krzyżu, gdy uprzytomniłem sobie — choć ostatnio przestałem już o tym myśleć — niebezpieczeństwo niezliczonych odmian węży jadowitych. Postój, fajka, notatki... i znów w drogę. Linki ranią mi ramiona mimo plandeki. Kilka „zozo mój ojciec”, kilka kolibrów — nic na strzał. Nic do zjedzenia