Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W szpitalu, gdzie upychali nosze z rannymi na koryta- rzach, zagadnął jedną z sióstr, upewniwszy się przedtem, że jest Polką. Oczywiście, że wiedziała, gdzie jest ta wieś, wskazała mu kierunek i powiedziała, że to zaledwie szesnaś- cie kilometrów. Podziękował, a ona spojrzała na niego z jakimś zastanowieniem i zapytała, kogo tam ma. - Dziewczynę - odpowiedział. Teraz już myślał, że musi to zrobić. Musi. Czekał, żeby wezwano ich na dworzec w nocy, ale akurat transporty przychodziły tylko w dzień i zaczął już tracić nadzieję, że kiedykolwiek nadejdzie nocny. Tymczasem na podwórzu więziennym dwukrotnie odbyły się egzekucje i choć sam w nich nie uczestniczył, wiedział, że rozstrzeliwano dezerte- rów. Rozchorował się z napięcia nerwowego i kiedy wreszcie poderwano ich w nocy do rozładowywania wagonów z ran- nymi, sam leżał chory po wymiotach i biegunce, która nękała go cały poprzedni dzień; nazajutrz mieli go odesłać do szpitala. Zwlókł się jednak z łóżka i zdążył dopaść samocho- du, zanim ruszył. - Przecież jesteś chory - zdziwił się sierżant. - Już mi przeszło - odpowiedział. - Najadłem się niedojrzałych papierówek. - Na przyszły raz uważaj - upomniał go sierżant. - Żołnierz powinien być zdrowy. - Tak jest! - odpowiedział. Noc była ciemna, księżyc jeszcze nie wzeszedł albo zakrywały go chmury, spod plandeki samochodu nie widzia- ło się nieba, tylko ogieńki papierosów, które żołnierze trzymali w rękach i podnosili do ust. Rozjarzały się wtedy, oświetlały palce i brody mężczyzn, ich zatroskanym gryma- sem ściągnięte usta. Od czasu do czasu padało z nich jakieś zdanie o froncie, o jego bliskości, o miastach, które już padły. Tomaszkiem trzęsły dreszcze. Bał się, że ten, przy którym siedział, wyczuje to, że zawiadomi sierżanta. Odsu- nął się na brzeg ławki, skulił się, dłoń zacisnął na ustach, żeby powstrzymać dzwonienie zębów. Musiał to zrobić. Musiał! Wyobraził sobie, że stoi na podwórzu więziennym, naprze- ciwko plutonu egzekucyjnego, i wcale nie wydało mu się to takie straszne. Patrzył przez chwilę na czarne wyloty skiero- wanych ku niemu luf - nie, to nie było takie straszne, musiał, musiał to zrobić... Kiedy załadowany noszami samochód zatrzymał się przed przejazdem kolejowym, uniósł klapę plandeki i ześliznął się na ziemię. Koledzy, wyznaczeni razem z nim do transportu, siedzieli w przedzie ciężarówki; ranni przeklinali, jęczeli, wzywali Boga i wszystkich świętych - nie mogli nic zauważyć. Skoczył w rów, w mokre od rosy pokrzywy, wcisnął się w nie, choć parzyły mu twarz i ręce. Zęby dzwoniły mu wciąż, bolały go już szczęki od ich zaciskania. Czekał, żeby pociąg wreszcie przyjechał, żeby samochód ruszył z miejsca, bał się, że koledzy go zawołają, że poprosi go o pomoc któryś z rannych. Nic takiego jednak nie nastąpiło, pociąg oddalił się po szynach, samochód drogą, nad rowem i polem poza nim zaległa ciemność i cisza. Podniósł się i wszedł na ścieżkę między rowem a nie zżętym jeszcze na szczęście łanem żyta. Według tego, co mówiła pielęgniarka, nie musiał przecho- dzić przez miasto i gdyby tylko nie natknął się na patrol... Szedł wciąż wzdłuż rowu między drogą i żytem, zapadał w szeleszczącą jego gęstwę, gdy słyszał zbliżający się z oddali odgłos silnika albo rozmowę. Ale zdarzyło się to tylko dwa razy, w nocy i Polacy, i Niemcy woleli siedzieć za dobrze zamkniętymi drzwiami. Kiedy pierwsza różowa jasność ukazała się po wschodniej stronie nieba, zobaczył na jej tle przydrożną tablicę. Musiała być na niej nazwa wsi, do której się zbliżał, ale w ciemności nie mógł jej odczytać. Kołatanie serca rozsadzało mu piersi. Postanowił poczekać w rowie, aż rozwidni się na tyle, żeby mógł rozpoznać litery. Ale niecierpliwość nie poddała się temu postanowieniu. Wstał i zaczął zbliżać się ku zabudowa- niom. Piały w nich pierwsze koguty, odzywały się porykiwa- nia krów. Pamiętał, że szkoła była na małym wzgórzu przy drodze, że niedaleko był kościół. Zobaczył wreszcie jego wieżę na jaśniejącym coraz bardziej tle nieba. Zaczął biec, ale zwolnił zaraz, zszedł do rowu i posuwał się naprzód w osło- nie pokrzyw i liści łopianu. We wsi na pewno byli żandarmi i mógł wpaść w ich ręce, będąc już tak blisko celu. Zbliżył się najpierw do kościoła, jaśniał w mroku miodo- wą barwą deszczułek, z których był zbudowany. A więc trafił tu, doszedł tu, taki był kościół we wsi dziadka. Chrzczono w nim wszystkie dzieci nauczyciela, poczynając od najstar- szego, od Krzysztofa. Tomaszek myślał o tym przez długą chwilę i prawie zapomniał, skąd i po co tu przyszedł, i jakie czyhają jeszcze na niego niebezpieczeństwa. Spojrzał w stro- nę, gdzie powinna być szkoła. Tak, stała tam, na małym wzgórku ponad drogą, a wokół niej był sad, w którym bieliły się już obciążone owocem gałęzie papierówek. Serce, uspo- kojone na chwilę, dało znów znać o sobie gwałtownym kołataniem... Doszedł tu, był o kilkadziesiąt metrów, o kilka dobrych skoków od płotu, zaraz wejdzie w ten sad, zastuka do drzwi. I nagle pomyślał, że dziadka przecież mogło już w tej szkole nie być. Była wojna, ludzie nie trzymali się jednego miejsca, tak jak dawniej, i nieprzewidziane spotykały ich losy. Poza tym... dziadek nie był już młody... Oparł czoło o pień drzewa, przymknął oczy. Powróciły nudności, o których na kilka godzin zapomniał. Co zrobi, jeśli w szkole są obcy ludzie? Czy powie im...? Ależ tak! pomyślał gorączkowo. Powie im! Zostanie tam. Na pewno są Polakami... Kiedy jednak znalazł się w sadzie, nie miał odwagi zbliżyć się do domu. Ukryty wśród krzewów porzeczek czekał, aż otworzą się drzwi i ktoś się w nich ukaże. W kurniku na podwórzu donośnie piał kogut, gdakały kury. Pies przy budzie wyczuł obcego, zaszczekał, ale zaraz umilkł, biegał tylko podniecony na naprężonym łańcuchu, skomląc cicho. Trwało to wszystko bardzo długo, słońce wstawało zza kościelnej wieży dziwnie leniwe tego ranka, Tomaszek palce sobie poobgryzał, czekając na pełną jasność dnia i pierwszą oznakę życia, jaką musiała wywołać w mieszkaniu dziad- ków. Jakoż zazgrzytały przy drzwiach zasuwy i stanęła w nich niemłoda kobieta, z odkrytą siwą głową. Rozejrzała się najpierw po podwórzu, po ogrodzie, po niebie i dniu na nim rozpiętym, przeżegnała się i ruszyła w stronę kurnika. Tomaszek ostatni raz widział babkę, kiedy miał dziesięć lat, i teraz nie mógł nabrać pewności, czy to ona. Bał się, że ją przestraszy, ukazując się znienacka, w dodatku w niemiec- kim mundurze. Odczekał, aż skończyła swoje czynności w kurniku, i dopiero gdy wróciła do mieszkania, wszedł za nią. Szkoła i mieszkanie nauczyciela przy niej mieściły się w budynku niskim i starym; Tomaszek, stając w drzwiach, zdziwił się, że ledwie się w nich mieści, musiał się schylić, żeby wejść do sieni, a potem do kuchni. Babka, a może kobieta, która nią nie była, krzyknęła cicho