Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Było to dziwaczne milczenie, oparte na obopólnym porozumieniu, że jedyne warte omówienia między nami sprawy — Eileen, Dave, i tak dalej — uczyniłyby wszelką dyskusję tak bolesną, że lepiej było z góry uznać ją za grę niewartą świeczki. W tym czasie wzywano mnie kilkakrotnie do kancelarii Starszego. Bright przyjmował mnie na krótko i rozmawiał głównie, choć niewiele było do powie-dzenia, o przedstawionych przeze mnie powodach pozostawania na Światach Zaprzyjaźnionych oraz wejścia z nim w spółkę. Wyglądało to tak, jak gdyby oczekiwał jakiegoś wydarzenia. I wreszcie zrozumiałem, co to miało być. Wyznaczył Jamethona do sprawdzania moich posunięć, sam zaś analizował sytuację międzygwiezdną, której musiał osobiście stawić czoło jako Starszy Zaprzyjaźnionych 132 Światów. Szukał okoliczności i argumentu, sprzyjających jak najlepszemu wykorzystaniu samolubnego reportera, który wyraził chęć poprawienia wizerunku jego ludu w oczach opinii publicznej. Gdy tylko zdałem sobie z tego sprawę, poczułem się o wiele bezpieczniej, patrząc, jak z dnia na dzień zbliża się, tak jak tego oczekiwałem, do momentu kulminacyjnego. Moment ten miał przypadać na chwilę, w której Bright przyjdzie mnie poprosić o radę, co ma ze mną i z tym wszystkim począć. Z dnia na dzień i z rozmowy na rozmowę coraz bardziej topniała jego nieufność i malało skrępowanie w rozmowach ze mną — i coraz więcej miał pytań. — Cóż takiego, redaktorze, lubią czytać na tych innych światach najbardziej? — zapytał któregoś dnia. — Jaki temat interesuje ich najbardziej? — Oczywiście... bohaterstwo — odpowiedziałem tonem równie lekkim. — Oto dlaczego jest taki popyt na tematykę dorsajską... i do pewnego stopnia, Exo-tików. Na wzmiankę o Exotikach cień, który mógł być tak udany, jak prawdziwy, przemknął przez jego twarz. — Bezbożnicy — wymamrotał. Lecz na tym się skończyło. Nie minęły dwa dni, jak wrócił do tego tematu. — Co czyni człowieka bohaterem w oczach opinii publicznej? — zapytał. — Najczęściej — odpowiedziałem — zwycięstwo nad jakimś dawniejszym, uprzednio wsławionym siłaczem, bohaterem lub łotrem. — Popatrzył na mnie z sympatią, toteż postanowiłem zaryzykować. — Gdyby na przykład wasze oddziały z Zaprzyjaźnionych wydały bitwę równej liczbie Dorsajów i pokonały ich... Sympatia w mgnieniu oka ustąpiła miejsca wyrazowi, którego nigdy dotąd nie widziałem na jego twarzy. Przez jedną sekundę tak się na mnie zagapił, że mało nie otworzył ust ze zdziwienia. Po czym rzucił mi spojrzenie żrące niby kwas solny. — Czy masz mnie za głupca? — warknął. Później twarz mu złagodniała i przyjrzał mi się z ciekawością. — ... A może sam jesteś po prostu zwykłym głupcem? Wpatrywał się we mnie długą, długą chwilę. W końcu pokiwał głową. — I owszem — rzekł, niby sam do siebie. — O to właśnie chodzi. Ten człowiek jest głupcem. Ziemskim głupcem. Odwrócił się na pięcie i na tym skończyła się owego dnia nasza rozmowa. Nie miałem nic przeciwko temu, by brał mnie za głupca. Tym bezpieczniejszy dla mnie będzie moment, kiedy wykonam ruch, by zamydlić oczy Brightowi. Ale nie mogłem zrozumieć, co mogło wywołać w nim tak niezwykłą reakcję. To zaś mocno dawało mi się we znaki. Czy moje sugestie na temat Dorsajów nie były zbyt naciągane? Kusiło mnie, by spytać Jamethona, ale ostrożność, która zawsze winna iść w parze z odwagą, zdołała mnie powstrzymać. 133 Tymczasem nadszedł dzień, gdy Bright wreszcie wystąpił z pytaniem, które, jak wiedziałem, musiał zadać mi prędzej czy później. — Redaktorze? — rzekł. Stał w rozkroku, ze splecionymi na grzbiecie rękoma, wyglądając przez wysokie do sufitu okno swego gabinetu w Centrum Rządowym Council City. Odwrócony był do mnie plecami. — Słucham, Najstarszy? — odpowiedziałem. Po raz kolejny wezwał mnie do swej kancelarii i właśnie zdążyłem przekroczyć próg. Na dźwięk głosu odwrócił się, aby wbić we mnie płomienny wzrok. — Powiedziałeś mi kiedyś, że bohaterem zostaje się dzięki zwycięstwu nad jakimś dawnym sławnym bohaterem. Jako przykład bohaterów sławnych w oczach opinii publicznej wymieniłeś Dorsajów... i Exotików. — Tak jest — odrzekłem, podchodząc bliżej. — Bezbożnicy z Exotików — mówił, niby głośno myśląc — używają oddziałów najemnych. Jakiż pożytek z pokonania najmitów... nawet gdyby to było możliwe i łatwe. — Dlaczego w takim razie nie pospieszyć z pomocą komuś będącemu w potrzebie? — powiedziałem lekko. - To zapewniłoby wam nowy, korzystny wizerunek w oczach opinii publicznej. Zaprzyjaźnieni nie są zbyt dobrze znani z robienia tego rodzaju rzeczy. Przez mgnienie oka przyglądał mi się karcącym wzrokiem. — Komu powinniśmy przyjść z pomocą? — zapytał z mocą. — No cóż — odparłem — zawsze są jakieś grupki ludzi, które, słusznie lub nie, uważają się za wykorzystywane przez otaczające ich większe grupy. Niech mi pan powie, czy nigdy nie zwracały się do was grupki dysydentów, pragnących, byście na własne ryzyko dostarczyli im żołnierzy potrzebnych do obalenia dotychczasowego rządu... — urwałem. — Zresztą zwracały się z pewnością. Zapomniałem o Nowej Ziemi i Północnej Partycji Altlandii. — Niewiele zyskaliśmy na naszych interesach z Partycją Północną w oczach innych światów — rzekł Bright surowym głosem. — O czym dobrze wiesz! — Och, tam obie strony miały mniej więcej równe siły — odparłem. — To, co powinniście zrobić, to pomóc jakiejś istotnie niewielkiej mniejszości, powstającej przeciwko gigantowi egoistycznej większości... Powiedzmy, górnikom z Coby przeciwko właścicielom kopalń. — Coby? Górnicy? — rzucił mi surowe spojrzenie, a choć czekałem na to spojrzenie od wielu dni, zbyłem je lekceważeniem. Odwrócił się i ruszył do biurka. Wyciągnął rękę i uniósł róg leżącej na nim karki papieru, podobnej do listu