Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Niech wracają do swoich domów i opowiadają, że spotkali pyszałka, który się podszywał pod miano męża Bożego, który wymyślał kapłanom Bożym i doktorom. - Czy ty jesteś prorokiem?! I tym razem Jan odpowiedział z tą samą prostotą: - Nie jestem prorokiem. Teraz już pewny swego, jakby wbijając nóż w szyję pokonanego zwierzęcia, zapytał z nonszalancją: - Kim jesteś, abyśmy dali odpowiedź tym, którzy nas wysłali. Co mówisz o sobie? - Co ja mówię o sobie? - Jan powtórzył jakby ze zdziwieniem. - Tak, co ty mówisz o sobie - powtórzył uroczyście pytający. Wtedy Jan jakby dopiero spostrzegł, że tego ich dialogu słuchają tłumy z zapartym tchem. Odpowiadając kapłanom, a równocześnie zwracając się do swoich wiernych słuchaczy, zaczął mówić z wolna, w miarę upływu czasu nasilając głos: - Jam głos wołającego na pustyni. Drogę dla Pana przygotujcie na pustkowiu. Gościniec naszemu Bogu. Od pierwszych słów rozpoznał ten tekst. Natychmiast. Zresztą nie tylko On. Wszyscy tu zgromadzeni. To był tekst Izajasza - tekst mesjański. Jeden z tych najbardziej czytanych, w którym wszyscy pokładali nadzieję, tekst zapowiadający niechybne przyjście Mesjasza: - Niech się podniosą wszystkie doliny - a wszystkie góry i wzgórza obniżą, równią niechaj się staną urwiska a strome zbocza niziną gładką. Prawie wszyscy tu znali to na pamięć i zaczęli za Janem powtarzać, najpierw szeptem, potem coraz głośniej: - Wtedy się chwała Pańska objawi razem ją wszelkie ciato zobaczy, bo usta Pańskie to powiedziały. Głos się odzywa: wołaj. Już szedł pod niebiosy ukochany tekst wierszowany opadającymi i wznoszącymi się kadencjami, z delikatnie wybijanym akcentem. Ten chór nie przekrzykiwał Jana - on tu był najważniejszy - ale towarzyszył mu wiernie, potwierdzając jego posłannictwo, jego tu obecność, rolę, którą tu wypełniał. - I rzekłem: co mam wołać? Wszelkie ciało to jakby trawa a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat, lecz słowo Boga naszego trwa na wieki. Wstąpże na wysoką górę, zwiastunko dobrej nowiny i Syjonie. Podnieś mocno twój głos... Wsłuchiwał się w ten chór. Śpiewali z coraz to większym zrozumieniem, z narastającą radością, z wdzięcznością składaną Bogu za Jana i za Mesjasza, którego on zapowiada, na którego przyjście chce ich przygotować: - Zwiastunko dobrej nowiny w Jeruzalem! Podnieś głos, nie bój się! Powiedz miastom judzkim: Oto wasz Bóg. Oto Pan Bóg przychodzi z mocą i ramię Jego dzierży władzę. Oto Jego nagroda z Nim idzie i przed Nim Jego zapłata. Obserwował, co będzie dalej z grupą kapłanów i lewitów. Wciąż jeszcze stali. Ale najwyraźniej czuli się nieswojo. Chyba najchętniej zapadliby się w ziemię. Wiedzieli, że są przegrani i nic tu po nich. Może nawet bali się tłumów, bo niektórzy trwożliwie rozglądali się na boki. Ale to była zbyteczna obawa. Rzesza ludzi przepełniona radością Bożą już na nich nie zwracała uwagi, zapomniała o nich, a może nawet myślała o nich ciepło, za to, że sprowokowali ich ukochanego Jana do takich wyznań. - Podobnie jak pasterz, pasie On swą trzodę. Gromadzi ją swoim ramieniem, jagnięta nosi na swej piersi, owce karmiące prowadzi łagodnie. Jan urwał. Skończył. Zapadła znowu cisza w tym ludzkim morzu. Jan spojrzał na stojącego przed nim człowieka. Jakby sobie go przypomniał i teraz czekał na kolejne pytanie. Ale pytań już nie było i nie mogło być. Bo o cóż jeszcze można było pytać? Wszystko było już jasne. Tylko teraz gość najwyraźniej chciał ratować swoją twarz, bo wypalił z pytaniem ni w pięć, ni w dziesięć: - Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem? Jan na pewno mógł to pytanie zlekceważyć i już nie odpowiadać na nie, bo przecież przekonał się o ich złej woli, tymczasem on je podjął i zaczął tłumaczyć: - Ja chrzczę wodą. Ale pośród was stoi ten, którego nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. W miarę jak mówił, znowu głos podnosił i to już nie była odpowiedź skierowana do jego rozmówców, lecz do tłumów wpatrzonych w niego i przysłuchujących się pilnie tej rozmowie. Tę okazję wykorzystała grupa nagabujących go. Nie czekając końca wycofała się pospiesznie. I tak został u Jana. Wciąż nie zdradzając swojej obecności, wmieszany w tłum pielgrzymów, odprawiał wraz z nimi swoje wielkie rekolekcje. Równocześnie przyglądał się działalności Jana. Jan nie był sam