Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Kogoś, kto będzie ją inspirował. I sama chciała odegrać taką rolę w życiu Seana. – Czy kiedyś zapoznasz mnie ze swoją córką? – spytała. Sean spoważniał. – Niestety, to mało prawdopodobne. – Dlaczego nie? – Po pierwsze dlatego, że Eileen mieszka w Seattle. – Nigdy cię nie odwiedza? – Nie. Mam ochotę na loda. A ty? – Dlaczego ciągle zmieniasz temat? Jedyna rzecz, na jaką mam ochotę, to dowiedzieć się czegoś więcej na twój temat. Sean usiadł na ławce. – Nie chcę rozmawiać o Eileen. – Dlaczego nie? – Bo wraca temat jej matki, a o byłej żonie już nie chcę rozmawiać, nawet z tobą. Liz usiadła na ławeczce przy nim. – Musiałeś ją bardzo kochać. Sean odwrócił się. – Zbyt piękny mamy dzień, by go psuć rozmowami o związkach, które dawno minęły. – Powiedz mi, co się stało i miej to już za sobą – nalegała cicho, delikatnie, trzymając dłoń na jego ramieniu. – Co się stało? – powtórzył. – To samo, co zwykle, kiedy mężczyźni oddadzą serce kapryśnym kobietom. Nie chcę być brutalny, Liz, ale mówię całkiem poważnie. Nie będę rozmawiać o Denise. – W porządku. – Uszanowała jego życzenie i postanowiła nie naciskać. Może kiedyś, jak bardziej sobie zaufają, powie jej więcej. Nic na siłę. Ciszę przerwał dzwonek. Liz znała ten dźwięk aż za dobrze. Wiedziała, że Sean ma dziś dyżur i mogą go w każdej chwili wezwać do chorego. Gdy czytał informację na pagerze, w torebce Liz zabrzęczał telefon komórkowy. Szperała chwilę w torebce, szukając telefonu i po trzecim dzwonku odezwała się. – Słucham. – Liz Kenyon? Potwierdziła. Przedstawił się Peter Murchison i wyjaśnił sprawę. – Już jadę – powiedziała. Zamknęła telefon i wrzuciła go do torebki. Sean na nią czekał. – Muszę się dostać do... – Wiem. Murchison, matka niemowlęcia, to moja przyjaciółka. To był jej mąż. Julia mnie prosiła, żebym przyjechała do niej do szpitala. – Już jedziemy. Żal było zwalniać tak dobre miejsce na parkingu. Czekało już na nie ze sto pojazdów. Jak tylko Sean wyjechał, natychmiast ktoś je zajął. Liz sięgnęła po telefon komórkowy i zauważyła, że Sean spojrzał w jej stronę. – Do kogo dzwonisz? – Do przyjaciółek z klubu śniadaniowego. – Jest święto. Jakie masz szanse na to, by je zastać? – Stuprocentowe – zapewniła go. – W Święto Niepodległości? – Sean, nie wierzysz w siłę kobiecej przyjaźni. Dodzwonię się do Karen i Clare, bo nie spocznę, dopóki mi się to nie uda. – Ale dlaczego? Julia to nie twoja rodzina. – To nie rodzina, ale jesteśmy przyjaciółkami i wszystkie czujemy się odpowiedzialne za to dziecko. Byłyśmy z nią, kiedy z przerażeniem dowiedziała się, że jest w ciąży. Obserwowałyśmy, jak sobie radzi z rodziną, przyjaciółmi, reakcjami klientów i – na litość boską! – teraz jej nie opuścimy. – To pewnie taka kobieca solidarność – mruknął i podrapał się po głowie. – Gdybym nagle szedł na operację, to kumple z klubu golfowego nie pomaszerowaliby do szpitala, ani nie ślęczeli przy moim łóżku, zamartwiając się i wypytując o stan zdrowia. – A ja bym poszła. Obrócił się do niej, zdumiony. Mało brakowało, a przejechałby przez skrzyżowanie na czerwonych światłach. Nacisnął na hamulce, usiłując uniknąć kolizji. Liz poleciała do przodu. Pasy wbiły jej się w bark, powstrzymując przed zderzeniem z przednią szybą. – Cholera, Liz, nie możesz mówić mi takich rzeczy, kiedy prowadzę samochód. – Jakich? Skrzywił się, jak gdyby był poirytowany. Nie miała pojęcia, co go tak rozdrażniło. – Nieważne – mruknął. Zanim przyjechali do szpitala, Julia urodziła malutkiego chłopczyka, który ważył zaledwie kilogram i dwadzieścia deka. Sean został w samochodzie, a Liz popędziła w stronę poczekalni, by sprawdzić stan zdrowia dziecka. Grupka ludzi tłoczyła się dookoła, szukając kogoś, kto mógłby im udzielić informacji. Rozpoznała kuzynkę Julii, Georgię, którą znała z kursu pisania pamiętników. Przedstawiła się innym. – Mam brata! – oznajmił Adam, uśmiechając się z dumą i wciąż ściskając Liz za rękę. Czy to ten sam chłopak, który przez cały czas ciąży dokuczał matce? Wydawał się uradowany i podekscytowany. Liz miała nadzieję, że to nie tylko słomiany zapał. – Tata powiedział, że nazwiemy go Zachary Justin – poinformowała Zoe i uściskała Liz. – Mama przez cały czas o tobie mówi – wyszeptała. Czy to malkontencka Zoe, która przez cały czas marudziła matce, że zaszła w ciążę w tym wieku? – Wasza matka jest wspaniała powiedziała Liz. – Jest bardzo dumna z ciebie i brata. Łzy stanęły w oczach dziewczyny. – Ja też myślę, że moja mama jest wspaniała. Clare dotarła dziesięć minut po przyjeździe Liz. Pół godziny później pojawiła się Karen. Wszystkie trzy stały w jednym rogu i prowadziły ożywioną dyskusję, a Peter, dzieciaki i rodzina Julii zajęli inną część sali. Od czasu do czasu padały pytania i odpowiedzi. – Kilogram to strasznie mało! – jęknęła Clare. Liz nie chciała niepokoić innych, ale fakt pozostawał faktem, że biedny, malutki Zachary będzie musiał stoczyć walkę o życie. Peter wrócił, a w pokoju zapadła cisza. Wszyscy czekali na jego relację. – Doktor Jamison twierdzi, że Zachary ma duże szanse na przeżycie – oświadczył. – Ponad dziewięćdziesiąt procent noworodków, które ważą półtora kilograma przeżywa. – Dziewięćdziesiąt procent? – Liz uznała to za bardzo dobrą wróżbę. Odczuła taką ulgę, że aż zakręciło jej się w głowie. – Chwileczkę – Peter wyciągnął w górę rękę i uspokoił gromadkę. – Zanim wszyscy zaczniemy to hucznie świętować, trzeba przyjąć do wiadomości, że wciąż mogą być problemy