Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Tylko ostrożnie, wiesz przecież, że to jest warte majątek - rzekła, zdejmując ją z włosów, i jednocześnie aktywowała ukryty wszczepnik. - Oczywiście. - Noel machnął czarniawemu zapinką przed nosem. - Wyjątkowo cenna rzecz. Unikat. Jedyny zachowany egzemplarz rękodzielniczego mistrzostwa tych, no... Klingonów. I co ty na to? - Hę? - Mały łachmyta zamrugał nerwowo. - Zróbmy interes - uściślił Kreuff. - Ten bezcenny przedmiot w zamian za kilka informacji. Dla ciebie, kolego, to czysty zysk. - Ja i tak nic nie wiem - Czyżby? Zapinka w palcach Noela kiwała się jak hipnotyzujące wahadełko. - Nic a nic, ale... - Czarniawy chwilę rozważał kolejny ruch, po czyni chwycił zapinkę i wyrwał się z niezbyt mocnego uścisku Noela. - Schował ją za pazuchę. To wystarczy? - Kreuff spojrzał pytająco na Beę, gdy pokurcz zniknął w tłumie przed oberżą. - W zupełności. Tylko czy coś nam to da? - A możesz powiedzieć, gdzie on teraz jest? - Mogę w każdej chwili podać kierunek, w którym zmierza, i odległość. - Więcej nie trzeba. Chodźmy, - Jeżeli nas puszczą - mruknął Thomas ponuro. - Chyba już pół miasta się zleciało. - Co, ciekawscy? - Noel popatrzył na tumult u szczytu rampy. - Widać cierpią tu na ostry niedobór rozrywek. Ruszył dziarsko do wyjścia. Farquahart z karabinem w garści i duszą na ramieniu podążył za nim, zdecydowany wyrąbać sobie drogę ogniem, jeśli zajdzie taka konieczność. Ale tłum, choć wyraźnie rozemocjonowany, rozstąpił się przed nimi niczym morskie fale przed Mojżeszem. Ktoś bardziej krewki wyskoczył przed ciżbę z kamieniem w ręku, natychmiast jednak został powstrzymany przez brodatego jegomościa. - Nie, Masri, bo sprowadzisz na nas jeszcze większe nieszczęście. Niech Allach wyprowadzi ich stąd wedle własnych drogowskazów. *** - No dobrze, Beatrice, mów - zakomenderował Noel. - Teraz jest... dwieście trzydzieści metrów od nas, kieruje się na wschód... dwieście czterdzieści, wschód... dwieście sześćdziesiąt, północny wschód, nie, północ... dwieście siedemdziesiąt dwa, północ... trzysta, północny zachód... trzysta dwanaście, północ... - Kluczy pomiędzy domami, niemniej konsekwentnie i szybko posuwa się ku północy. Wiecie, co tam jest? Farquahart skrzywił się bezradnie. - Oprócz bramy i tego wiatrołomu? Nie mam pojęcia. - Brama, właśnie - zadumał się przez chwilę Kreuff. - Nic innego. Cóż, trzeba zaryzykować. Poczekacie tu na mnie? - Wolałbym nie. - Thomas popatrzył z wahaniem za siebie. Nikt ze zgromadzonych wokół zrujnowanej oberży nie ruszał się / miejsca, ale lepiej było zniknąć im z oczu. - W takim razie ja pędzę za tą małą łachudrą, a wy spokojnie idźcie za mną. Nie mógł przybyć do Tikt-al-Harruk ani na piechotę, ani w pojedynkę. Teraz na pewno wraca do swoich, na umówione miejsce zbiórki. A przynajmniej taką mam nadzieję. Tylko nie opuszczajcie murów, dopóki nie wrócę. Kwadrans później ujrzeli rozpromienione oblicze Noela wychylonego do połowy z okna jakiegoś owadziokształtnego koromysła, które wylądowało niezdarnie pośrodku zatłoczonego bazaru. - Wsiadajcie, zrobiłem trochę miejsca - zakrzyknął, otwierając drzwiczki pojazdu. - Znalazłeś Gerharda? - Nie, ale chyba wiem, dokąd go zabrano. No, prędko, prędko, bo po rozmowie ze mną szofer nie jest w najlepszym stanie! ROZDZIAŁ 4 Kiedy przed trzydziestu laty pewien młody marzyciel imieniem Teodor Ossesunu kreślił swoje plany przed towarzyszami, jego słowa zagłuszała wichura, a przez szpary w ścianach zrujnowanego arreto wciskał się śnieg. Takie miejsce nadawało się co najwyżej do łamania ducha w ludziach i wszyscy zgromadzeni zapaleńcy zgodzili się co do jednego: Ruch na Rzecz Odnowy, jeśli miał w ogóle przetrwać i zrealizować swe ambitne cele, potrzebował solidnej bazy zarówno ludzkiej, jak i materialnej. A także odpowiedniej siedziby. Dwa lata później znaleźli wreszcie odpowiednie lokum - gigantyczny, przysadzisty i najwyraźniej bezpański ośmiobok w samym sercu niegdysiejszego Sudanu. Budowla, na wpół pogrzebana pod piaszczystymi wydmami, zdawała się wycięta z pojedynczego skalnego monolitu i wyglądała na zapomnianą przez ludzi i historię. W promieniu setek kilometrów nie było żadnego ludzkiego osiedla, nie prowadziła do niej ani jedna droga i najmniejszy nawet ślad nie zdradzał, kim byli jej twórcy. Ściany były gładkie, bez żadnych ozdób i tylko jedno zadziwiająco małe wejście prowadziło do wnętrza gmachu. Nad wejściem zaś, mocno nadgryziona zębem czasu, widniała inskrypcja: NASZA OSTATNIA CYTADELA. Z lotu ptaka trudno było ocenić rzeczywiste rozmiary budowli, bo żółtorudy bezmiar nie oferował oczom niczego dla porównania, a po drugie, enigmatyczny ośmiokąt wydawał się zaledwie małym punktem w centrum czegoś o wiele większego. Z góry wyglądało to jak jakiś liszaj różnobarwnej pleśni, która rozrosła się na wiele kilometrów we wszystkich kierunkach i pstrokacizną swego deseniu kontrastowała żywo z chromatyczną monotonią krajobrazu