Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W każdym razie wisiała w powietrzu, chciała, żeby ją pochwycić. Reschke informuje, że Aleksandra potem jeszcze zaprowadziła go, nie, zaprosiła na grób swoich rodziców: — Będę rada, jeśli zechce pan pójść na grób mamy i taty. Wobec dwóch zniczy po obu stronach wazonu z rdzawoczerwonymi astrami przed szeroką granitową tablicą — nawiasem mówiąc ze świeżo pozłoconym napisem — to znowu wdowa znienacka dała impuls akcji. Jak gdyby otrzymawszy przy grobie rodziców matczyną radę, Piątkowska wskazała na szydełkową pamiątkę rodzinną, w dalszym ciągu niesioną przez profesora, zaśmiała się krótko i powiedziała: — Teraz przyrządzę nam grzyby z siekaną pietruszką. Przez dziurę w cmentarnym płocie przenieśli się do teraźniejszości wczesnego popołudnia. Tym razem wdowa niosła siatkę z zakupami. Wdowiec musiał się podporządkować i ponownie nie odważył się wspomnieć o Czarnobylu i jego następstwach. Wsiedli do tramwaju i pojechali mijając Dworzec Główny do Hohes Tor, która nosi nazwę Bramy Wyżynnej. Aleksandra Piątkowska mieszkała przy ulicy Ogarnej, która biegnąc z prawej strony równolegle do Długiej podąża śladem dawnej Hundegasse. Ta ulica, podobnie jak całe śródmieście wypalona pod koniec wojny do resztek fasad, została w latach pięćdziesiątych łudząco wiernie odbudowana i jak wszystkie główne i boczne ulice zmartwychwstałego miasta domaga się gruntownego odnowienia: z gzymsów sypie się skruszały stiuk. Reschke widział, jak łuszczą się pęcherzowate tynki. Nawiewane z portu opary siarki zeszpeciły wszystkie wykute w kamieniu figury ze szczytów. Przedwcześnie postarzyły. Przy kilku szczególnie zniszczonych fasadach stały już znowu rusztowania. Czytam: „Temu wielce podziwianemu, kosztownie podtrzymywanemu złudzeniu nie ma końca”. Jako że mieszkania w historycznym obrębie Starego i Głównego Miasta z uwagi na swą atrakcyjność były przydzielane nie bez stronniczości, Piątkowskiej na pewno przydało się utrzymane do początku lat osiemdziesiątych członkostwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jeszcze bardziej jej praca jako wyróżnianej odznaczeniami konserwatorki. Mieszkała tam od połowy lat siedemdziesiątych. Przedtem z synem i mężem, aż do jego przedwczesnego przejścia na emeryturę — Jacek był w marynarce handlowej — zajmowała dwa pokoje w nowym osiedlu między Sopotem a Orłowem, w związku z czym miała daleko do pracy w śródmiejskich warsztatach; zrozumiałe, że skarżyła się w partii. Jako długoletnia członkini — należała już w pięćdziesiątym trzecim, podczas światowego festiwalu młodzieży w Bukareszcie — uważała, że może żądać mieszkania w pobliżu. Wówczas pracownie konserwatorów i pozłotników znajdowały się w Bramie Zielonej, renesansowej budowli, która zamyka ulicę Długą i Długi Targ od wschodu, wychodząc na rzekę, na Motławę. W parę lat po przeprowadzce na Ogarną jej mąż umarł na białaczkę. A kiedy Witold, późno urodzony jedyny syn, zaraz na początku lat osiemdziesiątych — ledwie generał ogłosił stan wojenny — uciekł na Zachód, aby studiować w Bremie, w ciasnym dawniej, obecnie przestronnym trzypokojowym mieszkaniu wdowa była sama, ale nie nieszczęśliwa. Podwójnej kamienicy przy Ogarnej 78/79, jak poza tym żadnej przy tej ulicy, dzieje zabudowy przyznały taras w postaci przedproża. W stanie wojennym na samym dole, mając osobne wejście, zainstalowała się rządowa agencja „Interpress”, która szukała teraz prywatnego statusu. Obszerne przedproże oddzielały od ulicy kute w piaskowcu reliefy: amorki bawiące się z Amorem. Reschke ubolewał nad ich stanem: „Należałoby sobie życzyć, żeby te wesołe świadectwa kultury mieszczańskiej były chronione przed grzybem i omszeniem”. Mieszkanie na trzecim piętrze leżało u końca ulicy, która jak wszystkie biegnące na wschód ulice Głównego Miasta kończy się bramą, Bramą Krowią, wychodzącą na Motławę. Patrząc z bawialni widziało się smukłą wieżę ratusza i płaską wieżę kościoła Marii Panny, obie w górnej jednej trzeciej jakby ucięte przez szczyty przeciwległego ciągu kamienic. Z pokoju syna, obecnie pracowni Piątkowskiej, roztaczał się widok na południe ponad trasą szybkiego ruchu. Tam w zwanej niegdyś Żabim Krukiem części przedmieścia pozostał tylko kościół Świętego Piotra. Wdowa pokazała także wdowcowi wychodzącą również na południe sypialnię z przylegającą łazienką. A w kuchni obok bawialni Aleksandra Piątkowska powiedziała: — No i widzi pan, że żyję sobie w luksusie, jeśli to porównać z ogólną sytuacją. Dlaczego, do diabła, poszedłem razem? Co mnie zmusza do gonienia za nimi? I co miałem do roboty na cmentarzach albo przy Ogarnej? Dlaczego w ogóle daję się nabierać na jego spekulacje? Może dlatego, że wdowa... W swoich notatkach Reschke, zaraz po opisaniu trzypokojowego mieszkania, spoglądając wstecz raz jeszcze poddał się działaniu jej oczu: „Pod cmentarnymi drzewami farbkowata niebieskość jej spojrzenia zamieniła się w jasnoniebieskość, przy czym promieniejącą jasność potęgowały czarne, jak sądzę, zbyt czarno powleczone tuszem rzęsy. Niczym bezładnie sterczące włócznie ogradzały one górne i dolne powieki. Do tego po wielekroć rozgałęzione zmarszczki od śmiechu...” I potem dopiero zacytował swoje dane co do sytuacji mieszkaniowej na Zachodzie: — Ja też po śmierci żony — to był rak — i odkąd córki są poza domem, zamieszkuję rzeczywiście obszerne trzypokojowe mieszkanie, coś w rodzaju apartamentu, jednakże w niepozornym nowym bloku z niezbyt imponującym widokiem. Przemysłowy krajobraz, urozmaicony stosunkowo licznymi terenami zielonymi... Tu docierające do kuchni, długotrwałe i tragicznie brzmiące kuranty z wieży ratusza przerwały ich porównywanie mieszkań na Wschodzie i na Zachodzie; często jeszcze będzie im przerywała ta wpadająca w ucho melodia. Po ostatnim dźwięku wdowa skomentowała: — Trochę głośno. Ale można się przyzwyczaić do tego dzwonienia. Z jego brulionu wiem, że do siekania pietruszki przypasała mu fartuch. Oczyściła cztery grubobrzuche, osłonięte wypukłym kapeluszem z szerokim rondem prawdziwki, których nóżki nie były ani zdrewniałe, ani robaczywe. Mało odpadków: poza mszystym spodem grzybich kapeluszy drobne ślady ślimaczej żarłoczności. Potem on nalegał, że pomoże jej obierać ziemniaki. Idzie mu to jak z płatka, ponieważ od śmierci żony nabrał wprawy. Wypełniająca kuchnię woń grzybów zmusiła oboje do poszukiwania najtrafniejszych określeń. Nie mogę doczytać się u Reschkego, kto z nich, on czy ona, zaryzykował wyrażenie „podniecający zapach”. Jemu prawdziwki przypominały dzieciństwo, kiedy to z babcią ze strony matki w lasach mieszanych wokół Zaskoczyna zbierał kurki