Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Nie ruszaj się! Widzę światło latarki. Kilka metrów od żurawia. Tego z prawej strony. - Nic nie widzę! - wymruczał Bob. - Jest! Rzeczywiście! To na pewno Mortimer. Dam mu znać i... - Powiedziałem: nie ruszaj się! - kuksaniec Jupitera był bolesny. - Nie wiemy, kto to taki! I miał rację. W ciągu paru minut na nadbrzeże zajechały dwa samochody i stary, zdezelowany autobus. Chłopcy prawie położyli się na przednich siedzeniach, choć ford stał w zupełnie niewidocznym miejscu. Ostrożność mieli we krwi. - Po co im autobus? - głowił się Bob. - Do przewozu ładunku? - Jupiter też miał wątpliwości. - Przecież jeśli tam załadują broń, policja drogowa natychmiast ich złapie. - Jakiś warkot. Jakby motorówka. - Jupiter myślał gorączkowo. - Może statek “Ariel” stoi na redzie? Nie przybije do portu? A ładunek przywiozą motorówką. Bob zdążył tylko schylić głowę, gdy nad portem pojaśniało. Jakby ktoś wystrzelił ognie sztuczne. Kilka ludzkich cieni rzuciło się do ucieczki. Samochód, który stał z włączonym silnikiem, właśnie ruszał, kiedy złapały go dwa potężne reflektory. - Stać! Policja! - rozległ się przez megafon znany głos. - Mat Wilson! - jęknął Jupiter, łapiąc się za głowę. - I George Lawson ze swoimi chłopakami! Skąd wiedzieli? Bob przyłożył do oczu wielką kapitańską lunetę. - Chcesz wiedzieć, skąd? - warknął. - To patrz! Jupiter nie wierzył własnym oczom. Obok policjantów kręcił się nie kto inny jak ich “klient”. - Mortimer, niech cię diabli! - wrzasnął. - Zdrajca! Zawiadomił policję, szczur jeden! - Myszek. Nasz beżowy, elegancki myszek! - ironizował Bob. - Słuchaj, oni tu musieli być przed naszym przyjazdem. Nie zwrócili uwagi na nasz samochód? - Ależ tak! - odezwał się dudniący głos. - Obserwowaliśmy was od godziny! - Mat Wilson stał, podpierając się pod boki. Wielki, staromodny kolt kołysał mu się na biodrze. - Co tu robicie, panowie detektywi ? - Nnic - stęknął Bob. - No... nic. Przecież nawet nie wysiedliśmy z samochodu. - Obserwujemy życie glonów! - Jupiter miał szczery zamiar zaprzeć się wszystkiego. Nawet własnego nazwiska, ciotki Matyldy i placka z melonem, który uwielbiał. - Do domu! - warknął policjant. - Nic tu po was! George! Wszyscy wyłapani? Ci z motorówki też? - Tak jest, panie sierżancie. Ale to sami Meksykanie. Jupiter, chcąc nie chcąc, zapalił silnik. - A może mi pan powiedzieć, kto was tu ściągnął? Mat roześmiał się. - Guzik to was obchodzi! Do domu, chłopaki! już! - A broń pan znalazł? - odezwał się piskliwie Bob. Kiedy się denerwował lub bał, jego głos brzmiał niczym najczystszy dźwięk harfy. Mat zatrzymał się. Buty zaskrzypiały na żwirze. - Jaką broń? O czym ty mówisz? - Ja? - Bob uderzył się w pierś, aż zadudniło. - Jupiterze, czy ja coś mówiłem? - Nic podobnego! - zakrztusił się Pierwszy Detektyw. - Nic nie mówiłeś. No, to do domu, chłopcze. Jak każe Wielki Pan Policjant. Twarz Mata Wilsona przypominała wykrzywioną maskę karnawałową. - Słuchajcie no, gnojki! Jeśli coś wiecie, to... - otarł czoło dłonią. - Myyy? - zdumieli się przyjaciele. - My nigdy nic nie wiemy! Aha, gdyby pański przyjaciel, ten w beżowym garniturku, który wsiada z Lawsonem do radiowozu... - Co z nim? - Mat zatrzymał się w pół kroku. Znał Trzech Detektywów nie od dziś. Już nie raz zaleźli mu za skórę. - Gdyby przypadkiem powiedział, że ma amnezję... - Co? - Gdyby nadmienił, że stracił pamięć! - podpowiedział Bob. - To co? - Niech mu pan nie wierzy! - Jupiter wystawił głowę przez okno. - On jest potomkiem Jerzego Waszyngtona! Tak, tak, prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego podobizna znajduje się na banknocie jednodolarowym. Jego ciotka ma pałac w Palermo, we Włoszech. A wuj jest w prostej linii prawnukiem słynnego gangstera Ala Capone. Tego, co siedział w Alcatraz za długi! ROZDZIAŁ 6 SPRAWA SIĘ KOMPLIKUJE - Nie wierzę! - Pete chwycił wiszącą na ścianie rękawicę bokserską. Miał ochotę zabić Mortimera. - To jakiś absurd! Widzieliście go? - Jak ciebie teraz - Bob walnął się w piersi. Na szkłach okularów miał mgłę. Wytarł je kosmatą szmatką do czyszczenia ekranu komputera. - Chyba że ma brata bliźniaka. - Jednojajowego - dorzucił Jupiter, połykając jak automat chipsy z papryką. Zabrzęczał telefon. Ten stacjonarny. Bob przez moment nie oddychał. Kiedy odłożył słuchawkę, roześmiał się głośno. - Wiecie, kto dzwonił? - Mortimer. - Nie. Benjamin Roberts. Ryży dziennikarz z CBS-Radio. - Czego chciał? - Jupiter Jones był jednym wielkim znakiem zapytania. - Nie wiedziałem, że nas zna. - Chodzi sobie po zoo - stęknął Bob. - A co? Nie ma dla niego wolnej klatki? - Pete kręcił głową. Bob ciągle nie mógł dojść do siebie. - Mówił, że śledził dwóch Włochów rozmawiających koło tygrysów bengalskich. Jupiter Jones miał tego dość. - Bob, natychmiast przestań bredzić. Powtórz to, co mówił ryży. Słowo po słowie. Już! Bob otworzył, a potem zamknął usta. Naburmuszony wyglądał niczym Pinokio z coraz dłuższym nosem. Pete wreszcie odłożył rękawicę. - Bob, Jupe ma rację. Nie myśl, że cię nie doceniamy. Ale czasem informacje trzeba z ciebie wyciągać obcęgami. No, przestań się marszczyć. Pozbieraj się, otrzep z kurzu i zacznij od nowa. Bob skrzywił wargi. - Mówił tak: “Czy to wy jesteście Trzema Detektywami, którzy wczoraj wkurzyli Mata Wilsona? Jeśli tak, to spotkajmy się koło żyraf