Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Po dziesięciu dniach nie byłoby rządu grabieżców. Potem ludzie pokroju Cuffy’ego Meigsa zagarnęliby resztkę naszych szyn i lokomotyw. Czy mam przegrać bitwę, bo nie miałam siły chwilę poczekać? Jak mogę pozwolić, żeby Taggart Transcontinental odeszło na zawsze, kiedy ten ostatni wysiłek może je utrzymać przy życiu? Skoro wytrzymałam tak długo, mogę wytrzymać jeszcze tę chwilę. Tylko chwilę. Nie pomagam grabieżcom. Nic już nie może im pomóc. — Co oni zrobią? — Nie wiem. Co mogą zrobić? Są skończeni. — Chyba tak. — Nie widziałeś ich? To nędzne, przerażone szczury, uciekające na oślep, by uratować własną skórę. — Czy ona cokolwiek dla nich znaczy? — Wciąż walczą, prawda? Ale są skończeni i wiedzą o tym. — Czy kiedykolwiek postępowali na podstawie tego, co wiedzą? — Będą musieli. Poddadzą się. Wkrótce. A my jesteśmy tu po to, by uratować to, co pozostało. „Pan Thompson pragnie zapewnić — podały oficjalne komunikaty frankiem dwudziestego trzeciego listopada — że nie ma powodów do alarmu. Uprasza się społeczeństwo o niewyciąganie pochopnych wniosków. Musimy zachować dyscyplinę, morale, jedność i otwartość na każdy punkt widzenia. To niekonwencjonalne przemówienie, które być może niektórzy z państwa słyszeli wczorajszego wieczoru, było skłaniającym do myślenia wkładem w naszą pulę poglądów na światowe problemy. Musimy je trzeźwo rozważyć, unikając skrajności i doszczętnego potępienia oraz lekkomyślnej aprobaty. Musimy je traktować jako jedną z licznych opinii na naszym demokratycznym forum, które, jak dowiódł wczorajszy wieczór, dostępne jest dla wszystkich. Prawda, mówi pan Thompson, niejedno ma oblicze. Musimy pozostać bezstronni”. „Milczą” — napisał Chick Morrison, podsumowując zawartość sprawozdania jednego z agentów terenowych, wysłanego na misję o kryptonimie „mierzenie pulsu publicznego”. „Milczą” — napisał na kolejnym sprawozdaniu, a potem na następnych. „Cisza” — napisał, marszcząc nerwowo brwi, w podsumowaniu swojego sprawozdania dla pana Thompsona. — „Ludzie wydają się milczeć”. Płomieni, które wzbiły się w nocne zimowe niebo i strawiły dom w Wyoming, nie widzieli ludzie w Kansas, przyglądający się drżącej łunie na prerii, bijącej od płomieni pożerających farmę, a tej łuny nie odbijały okna ulicy w Pensylwanii, po których wiły się czerwone jęzory, stanowiące odbicie płomieni pożerających fabrykę. Następnego ranka nikt nie wspominał, że te pożary nie wybuchły przypadkowo i że właściciele wszystkich trzech nieruchomości zniknęli. Sąsiedzi obserwowali wydarzenia bez komentarza — i bez zdumienia. Na przestrzeni całego kraju tu i ówdzie znajdowano opuszczone domy, niektóre zamknięte i puste, inne otwarte i ogołocone ze wszystkiego, co dało się wynieść — ludzie jednak przyglądali się temu w milczeniu, wlokąc się do pracy nieco wolniej niż zwykle poprzez zaspy nie sprzątanych ulic w mgiełce przedświtu. Potem, dwudziestego siódmego listopada, mówca przemawiający podczas wiecu w Cleveland został pobity i musiał uciekać ciemnymi uliczkami. Jego milcząca publiczność ożyła nagle, gdy zaczął wykrzykiwać, że przyczyną jej kłopotów jest samolubna troska o własne sprawy. Rankiem dwudziestego dziewiątego listopada robotnicy fabryki obuwia w Massachusetts zdumieli się, wchodząc do warsztatu i widząc, że brygadzista się spóźnia. Przystąpili jednak do pracy i wykonywali rutynowe czynności — pociągali za dźwignie, naciskali przyciski, ładowali skórę do automatów tnących, kładli pudełka na taśmę przenośnikową i zastanawiali się, dlaczego mijają godziny, a oni nie widzą ani brygadzisty, ani kierownika produkcji, ani dyrektora, ani prezesa firmy. Dopiero około południa odkryli, że wszystkie biura są puste. — Wy przeklęci kanibale! — krzyknęła jakaś kobieta w środku zatłoczonego kina, wybuchając nagłym, histerycznym szlochem; widownia nie okazała zdumienia, jakby kobieta krzyczała w imieniu wszystkich. „Nie ma powodów do alarmu — obwieściły oficjalne komunikaty piątego grudnia. — Pan Thompson pragnie zapewnić, że jest gotów do rozmów z Johnem Galtem w celu wypracowania sposobów i środków do osiągnięcia szybkiego rozwiązania naszych problemów. Pan Thompson prosi wszystkich o cierpliwość. Nie wolno nam się martwić, wątpić ani tracić ducha”. Personel szpitala w Illinois nie okazał zdumienia, gdy przywieziono mężczyznę pobitego przez starszego brata, który przez całe życie go utrzymywał; młodszy z braci nakrzyczał na starszego, oskarżając go o egoizm i chciwość. Również personel szpitala w Nowym Jorku bez zdziwienia przyjął przypadek kobiety o złamanej szczęce: uderzył ją zupełnie obcy człowiek, usłyszawszy, jak nakazuje swojemu pięcioletniemu synkowi oddać swoją ulubioną zabawkę dzieciom sąsiadów. Chick Morrison udał się na tournee po kraju z cyklem przemówień propagujących poświęcenie na rzecz dobra publicznego, mających na celu podreperowanie morale narodu. Na pierwszym przystanku został obrzucony kamieniami i musiał wrócić do Waszyngtonu. Nikt nigdy nie przyznał tym ludziom tytułu „lepszych”, a jeśli nawet ktoś ich nim obdarzył, nie zastanawiał się, co to znaczy, wszyscy jednak w jakiś sposób wiedzieli, kto w ich społeczności, dzielnicy, biurze czy sklepie któregoś z kolejnych poranków nie pojawi się w pracy i zniknie w milczeniu, by szukać nieznanej granicy — byli to ludzie o twarzach bardziej napiętych niż pozostałe, o bardziej wyrazistym spojrzeniu i bardziej niespożytej, świadomej energii — ludzie, którzy teraz “jeden po drugim wymykali się ze wszystkich zakątków kraju, wyglądającego jak potomek królewskiego rodu cierpiący na hemofilię i wykrwawiający się poprzez nieuleczalną ranę. — Ale my chcemy negocjować! — wrzeszczał pan Thompson do swoich asystentów, nakazując odczytywanie trzy razy dziennie we wszystkich stacjach radiowych specjalnego komunikatu