Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Brencis położył się na wznak, zamknął oczy i rzeczywiście po chwili diabeł mógł się uczyć. Na plecy jednak nie potrafił się położyć, a więc zwinął się w kłębek jak kot, oddychał głęboko, jak tylko potrafił, ale żadne porządne chrapanie mu nie wychodziło. Tylko jakby myszy skrobały w stodole. W końcu diabeł, zniechęcony i utrudzony całodzienną harówką, usnął. Postanowił jednak, że na drugi dzień będzie bardziej uważać: jeszcze by tego brakowało, żeby nauka poszła na marne! Postanowienie było słuszne, ale drugi dzień skończył się tak jak pierwszy, a trzeci tak jak drugi. Jednak dukatów w czapce przybywało ku zadowoleniu Brencisa, a siano było już zagrabione w kopki. Następne dni też nie przyniosły zmiany na lepsze. Diabeł wprawdzie Brencisa kilka razy obudził, kiedy myślał, że już trochę potrafi chrapać, ale ten go za każdym razem wyśmiał. — Takim skomleniem zawracasz mi głowę? Tego cię uczyłem? Przez cały miesiąc diabeł nie przejął ani odrobiny kunsztu Brencisa. Natomiast czapka była pełna dukatów, siano sprzątnięte, a Brencis chodził zadowolony i uśmiechnięty. — Powinieneś mi przynajmniej te dukaty zwrócić, skoro ciągle jeszcze nie umiem chrapać — powiedział diabeł z wyrzutem w ostatnim dniu nauki. Tu Brencisowi zrobiło się trochę żal tego głupiego i niedoświadczonego diablęcia. — Nie nauczyłeś się z powodu własnej głupoty, a więc żadnych pieniędzy ci nie zwrócę. Mogę ci dać tylko dobrą radę, żebyś na przyszłość wystrzegał się takich błędów. — Co mi więc radzisz? — nalegał czart. — Diabeł nigdy nie nauczy się chrapać, ponieważ przy tym powinno się leżeć na wznak, a w tym ci przeszkadza ogon. Mógłbyś tylko obciąć sobie ten chwost i stać się zwykłym człowiekiem. Co czarcisko wtedy zadecydowało, tego już nie wiem. Wiem jednak na pewno, że Brencis go zawsze chętnie wspominał, bo dzięki dukatom mógł sobie w dobrobycie chrapać i leniuchować aż do końca życia. \ %? x / Dziadkowa rada Daleko, daleko na północy, gdzie lato krótkie, a poletka tak ubogie i kamieniste, że z trudnością mogą wyżywić tych, co na nich pracują, także ludzkie serca były z kamienia. Staruszków, którzy już nie mogli pracować w gospodarstwie, wywozili w zimie na sankach w głęboki las i tam ich zostawiali na żer dzikim zwierzętom, żeby nie objadali rodziny, która i tak skromnie musiała się żywić. To bieda zmusiła ludzi w tym kraju do okrucieństwa. Z jej powodu nie okazywali sobie miłości i nie pomagali wzajemnie. W jednej chałupie żył stary dziadek, który miał syna — gospodarza i wnuka — pojętnego i zręcznego chłopca. Tego roku na wiosnę gospodarz rychło spostrzegł, 189 że dziadek już nie utrzyma pługa w rękach, choćby się jak najbardziej starał. Nawet sprzątać podwórka czy wymienić ściółki krowie nie zdążył na czas, a całe dnie najchętniej drzemał w izbie przy ciepłym piecu. — Jak tak będzie dalej, to w zimie muszę cię zawieźć na saniach do lasu — powiedział gospodarz dziadkowi pewnego dnia, kiedy wrócił z pola i zobaczył, że zamiast pracować, staruszek przez cały dzień bawił się z wnukiem. Na te słowa dziadek tylko zwiesił głowę i szepenął: — Masz chyba rację, już do niczego się nie nadaję. Pozwól mi tylko, żebym mógł się zająć trochę twoim synkiem, bo rośnie jak dziczka w lesie, kiedy ty ciągle jesteś zajęty pracą. Gospodarz był zaskoczony tą odpowiedzią, że tylko kiwnął głową i szybko wyszedł z izby. Natomiast wnuk cieszył się, jak mu będzie dobrze z dziadkiem. Rzeczywiście, miał się na co cieszyć: u schyłku lata chodzili razem do lasu, gdzie mu staruszek pokazał miejsca pełne grzybów, które miały kapelusze jak koła młyńskie, nauczył go rozpoznawać ptaki i zwierzęta na podstawie ich głosów i śladów. W potokach łapali ryby lub raki, a chłopiec wkrótce wiedział tak samo dobrze jak baby-zielarki, które zioło jaką leczy dolegliwość. W słotne dni z zapartym tchem słuchał opowiadań o dalekich krajach, wielkich wojnach, a także o pięknych księżniczkach i dzielnych rycerzach. Gdy tylko spadł pierwszy śnieg, dziadek posmutniał. Rzadko kiedy się odzywał i przez całe dnie zbijał sanie dla wnuka. Trzeba przyznać, że były tak ładne, że w całej okolicy nikt takich nie miał, a chłopiec nie mógł oderwać od nich oczu. Potem ścisnął mróz i pewnego dnia gospodarz posadził staruszka na nowych sankach, żeby go zawieźć do lasu i zostawić tam na zawsze. Była to smutna podróż, choć śnieg iskrzył się w mroźnym słońcu, a sanie sunęły jak piórko. Obaj nie odzywali się do siebie ani słowem, tylko dziadek ukradkiem ocierał łzy, które kręciły mu się w oku. Nie przypuszczali jednak, że za nimi śpieszy wnuk. Wpadał w zaspy po pas, a więc dogonił ich dopiero w chwili, kiedy gospodarz nie żegnając się ruszył w drogę powrotną, a bezradny dziadek został na sankach sam w środku lasu. — Dlaczego zostawiasz tu dziadka na moich sankach? — już z oddali krzyczał chłopiec na gospodarza, ledwie łapiąc oddech. To nagłe zjawienie się syna nie było ojcu na rękę. — Wszyscy wywożą do lasu starych ludzi, kiedy już nie mogą pracować. A te sanki i tak nie są wiele warte — powiedział niezdecydowanie. Ale chłopiec nie dał się zbyć byle czym: — To najlepsze sanki, jakie widziałem. Żaden z chłopców z okolicy takich nie ma, jeśli chcesz wiedzieć! A wreszcie, na czym ja ciebie wywiozę do lasu, kiedy już będziesz stary, skoro je tu zostawimy? Dopiero teraz gospodarz uświadomił sobie okrucieństwo swego postępowania. Pogładził chłopca po głowie i rzekł: — Masz rację, synku, nie wolno nam dziadka zostawić. Nawet gdybyśmy sami mieli niewiele, zatroszczymy się i o niego, a te piękne sanki zostaną dla ciebie. Jak powiedział, tak też zrobił