Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

A może ostatnie, jakie przeczytałem, ponieważ pozostałych nie warto było czytać? Nie pamiętałem nawet tego. Wreszcie spróbowałem opowiedzieć je księgarzowi swoimi słowami, z każdą chwilą przypominając sobie coraz więcej szczegółów. W końcu powiedziałem mu dostatecznie dużo. - Szuka pan Tunesmitha Loyda Biggle'a Jra. Lloyd Biggle Jr. nie był pisarzem tworzącym w latach siedem-dziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Jego nazwisk nie należało do tak znanych jak Asimov, Clarke, Heinlein czy Bradbury, choć wszyscy oni byli sobie współcześni. Doznałem zawodu; poczułem też dreszczyk strachu, gdyż to samo może stać się ze mną. Nie ma żadnej gwarancji, że jeśli czyjeś książki mają pewne grono czytelników w jednym dziesięcioleciu, tak samo będzie w następnym. Potraktuj to jako lekcję dla siebie, pomyślałem. Była to jednak głupia lekcja i nie chciałem w nią uwierzyć, ponieważ inna myśl przyszła mi do głowy. Lloyd Biggle Jr. nie stał się bogatym i sławnym pisarzem, kiedy fantastyka naukowa skomercjalizowała się w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych naszego wieku. Tłumy sprzedawców nie szukały jego utworów. Stosy jego książek nie leżały w każdym antykwariacie w Ameryce Pomocnej. Lecz nie miało to nic wspólnego z jego osiągnięciami, bez względu na to, czy jego utwory były wartościowe, a historie godne opowiedzenia, ponieważ to opowiadanie żyło we mnie. Zmieniło mnie, choć nawet wtedy jeszcze nie zrozumiałem, że całkowicie wchłonąłem w siebie Tunesmitha. W owej chwili zdałem sobie sprawę, że gdybym napisał jakąś historię, która rozjaśniłaby ciemny dotąd zakamarek czyjejś duszy i żyła w nim wiecznie, nie obchodziłoby mnie, czy moje pisarstwo uczyniło mnie bogatym, czy biednym, czy moje imię stało się znane rzeszom czytelników lub zaginęłoby w niepamięci, ponieważ zmieniłbym trochę świat. Tylko trochę, a przecież stałby się on nieco inny właśnie dlatego, że to zrobiłem. Oczywiście nie każdy czytelnik musiał tak przyjąć moje opowiadania. Nawet nieliczni. Gdyby tylko kilku się zmieniło, wtedy mój trud nie poszedłby na marne. A niektórzy z nich opowiedzieliby własne historie, niosące w sobie jakąś cząstkę moich. I taki przekaz mógłby nigdy się nie skończyć. Zaledwie parę miesięcy przed napisaniem tego eseju rozmawiałem z pewnym audytorium o Tunesmitcie, opowiadając mniej więcej tę samą historię, co teraz państwu. Zacząłem snuć rozważania na temat wpływów. "Może właśnie dlatego napisałem tak dużo opowiadań o muzykach w początkach mojej kariery, powiedziałem. - Na przykład Songmaster i Sonata bez akompaniamentu. I w tym momencie uświadomiłem sobie, że kilka minut wcześniej wspomniałem, iż Sonata bez akompaniamentu, przypuszczalnie najlepsze opowiadanie, jakie kiedykolwiek napisałem lub napiszę, była jednym z nielicznych moich utworów, które od razu stworzyłem w całości. To znaczy, usiadłem, by je napisać (choć podjąłem nieudaną próbę rok lub dwa wcześniej) i wyszła mi spod pióra w całości w trzy lub w cztery godziny. Pierwotny tekst nigdy nie został zmieniony, pomijając poprawki w interpunkcji i dodanie jednego słowa tu czy tam. Ponieważ inni pisarze mówili, że opowiadania są darem Muz, wyobraziłem sobie, iż mieli na myśli coś podobnego. Teraz jednak, rozmyślając o Sonacie bez akompaniamentu w tym podwójnym kontekście, jako o opowiadaniu, które od razu napisałem w całości, i jako historii o muzyce, stworzonej pod wpływem noweli Tunesmith, uświadomiłem sobie nagle, że utwór ten może wcale nie jest darem jakiejś Muzy (zawsze sceptycznie odnosiłem się do takich spraw), ale raczej Lloyda Biggle'a Jr. Albowiem, choć świat, w którym toczy się akcja Sonaty bez akompaniamentu, całkowicie różni się od środowiska Tunesmitha, podstawowa konstrukcja obu nowel jest niemal identyczna. Muzyczny geniusz, któremu zakazano grać, gra pomimo wszystko, a jego muzyka ma dalekosiężne rezultaty, choć został porwany i nawet nie miał szansy osiągnięcia korzyści z tego, co stworzył. A na samym końcu przychodzi on do miejsca, gdzie grana jest jego muzyka i odbiera, choć anonimowo, należny mu hołd. Każdy, kto przeczytał zarówno Tunesmitha, jak i Sonatę bez akompaniamentu, rozpozna podobieństwo konstrukcji. To nie jest wszystko, o co chodzi w każdym z tych opowiadań, ale nader ważna jego część. Myślę, że właśnie dlatego napisałem Sonatę bez akompaniamentu za jednym zamachem. Znałem tok akcji, wiedziałem, jak zostanie odczytana. Przecież kiedy miałem osiem lat, Lloyd Biggle Jr. pokazał mi, co powinienem dostrzec w jego noweli. Opowiadanie to wydało mi się tak prawdziwe i tak głęboko utkwiło w mojej jaźni, że zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy - w czasie, gdy już nie pamiętałem świadomie treści Tunesmitha - sięgnąłem w głąb samego siebie, znalazłem te elementy mityczne z Tunesmitha, które wydawały mi się najbardziej prawdziwe i odpowiednie, i użyłem ich do stworzenia moich najlepszych i najprawdziwszych opowiadań". Esej ten jest znacznie dłuższy, ale przytoczyłem tu tylko fragment, opowiadający o pochodzeniu Sonaty bez akompaniamentu. Mam nadzieję, że natrafią państwo na podwójne wydanie Tunesmitha i Eye for Eye (opublikowało je wydawnictwo Tor). Nawet jeśli moja nowela Eye for Eye również została włączona do tej książki, mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy z was przeczytają Tunesmitha, częściowo z powodu wielkiego długu, jaki zaciągnąłem wobec tego opowiadania, a częściowo dlatego, że jest ono tak dobre, jak myślałem w dzieciństwie. PODRÓŻ PRZEZ PÓŁ AMERYKI PO TO, ŻEBY ZABIĆ RICHARDA NIXONA W czasie, gdy nienawiść do kogoś jest w modzie, jakaś przekorna część mojej osobowości sprawia, że chcę zapytać: czy nie można spojrzeć na to inaczej? Powszechna nienawiść do Richarda Nixona w latach siedemdziesiątych naszego wieku szczególnie mnie niepokoiła, ponieważ jej skala miała niewiele wspólnego z tym, co on naprawdę zrobił. W żadnym wypadku nie naruszył ani nie naraził na niebezpieczeństwo konstytucji Stanów Zjednoczonych, tak jak zrobili to jego dwaj bezpośredni poprzednicy; co więcej, należeli do tej samej szkoły politycznej: byli żywymi dowodami na to, że nawet kiepski polityk może zostać prezydentem. Doszedłem wtedy do wniosku i nadal w to wierzę, że Richarda Nixona nienawidzono za jego poglądy; a ponieważ prawie wcale ich nie podzielałem, przekonałem się, że mam przynajmniej tyle pogardy dla hipokrytów, atakujących go w imię "prawdy", ile dla niego samego. Myślę zwłaszcza o Beniaminie Bradlee, jednym z "bohaterów" afery Watergate, który przyczynił się do obalenia prezydenta w imię prawa do poznania prawdy - o tym samym Beniaminie Bradlee, który, wedle niektórych doniesień, jako reporter doskonale wiedział o ciągłych romansach Johna Kennedy'ego i był w nie zamieszany