Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Pogoda zmusiła ich do odwrotu do Port-Louis, ale dla samego Stephena wyniknęły jednak z tego pewne korzyści — zaznajomił się bowiem bliżej zarówno z lordem Clonfertem, jak i z doktorem McAdamem. Kapitan spędzał przy rannym Stephenie mnóstwo czasu, prowadząc z nim chaotyczne i pozbawione większego sensu rozmowy. Okazał się jednak człowiekiem zdolnym do niemalże kobiecej troski. Potrafił zachować ciszę i zawsze wyczuwał, kiedy Stephen ma ochotę na coś zimnego do picia lub kiedy należy otworzyć świetlik. Ich pełne życzliwości rozmowy dotyczyły powieści i poezji romantycznej, a czasem schodziły na temat Jacka Aubreya, czy raczej jego akcji. Na wizerunek Clonferta składało się wiele postaci, ale pośród nich Stephen dostrzegał czasem istotę wrażliwą i delikatną, co wzmogło jego sympatię do lorda. „Jego intuicja służy mu wspaniale w przyjacielskich pogawędkach z jedną osobą" — rozmyślał Stephen. „Zawodzi go jednak całkowicie, gdy w pokoju są więcej niż trzy osoby lub gdy trawi go niepokój. Jack nigdy nie widział takiego domowego Clonferta. Jego kobiety widziały go takim jednak wiele razy i to przypuszczalnie tłumaczy jego sukcesy w podbojach miłosnych". Te rozmyślania pobudziła wizyta jego dawnego towarzysza podróży Narborough. Clonfert całkowicie zdominował rozmowę, wypełniając ją anegdotami o sir Sydneyu Smisie i roztaczając tak agresywną aurę wyższości, iż zgorszony dowódca „Stauncha" czym prędzej powrócił na pokład swej jednostki. Tego samego wieczoru jednakże, gdy „Nereide" i „Staunch" ponownie podchodziły do Ile de la Passe od południa, a „Sirius" od północy, Clonfert był równie cichy, uprzejmy i miły jak przez cały rejs. Wydawał się też szczególnie ugodowy, jak gdyby był świadom popełnionego nietaktu. Na życzenie lorda Stephen po raz kolejny opowiedział mu szczegółowo o akcji zdobycia „Cacafuego" przez Jacka, co Clonfert podsumował z westchnieniem: — Cóż, cenię go za to, Bóg mi świadkiem. Umarłbym szczęśliwy, mając za sobą taką wiktorię. Stosunki McAdama ze Stephenem nie były już tak przyjemne. Jak większość lekarzy, Stephen był kiepskim pacjentem, McAdam zaś, jak większość lekarzy, miał autorytatywny stosunek do znajdujących się pod jego opieką. Z chwilą kiedy pacjent powrócił do pełni świadomości, rozpoczęły się kłótnie na temat ucisku obręczy półkuli mózgu i użyteczności puszczania krwi, przeciwko czemu Stephen protestował słabym, ochrypłym, lecz pełnym pasji głosem. — To całkiem bezużyteczne! — oponował. — Może dobre było za Paracelsusa albo u znachora na jarmarku w Ballinasloe! Oliwy do ognia dolało jeszcze to, że McAdam był zdecydowanym zwolennikiem stosowania kaftana bezpieczeństwa. Niemniej nawet fakt, iż Stephen odrzucił wszelką fachową pomoc i leczył sam siebie za pomocą wywaru z kory wierzbowej, nie zaostrzyło konfliktu tak mocno, jak zazdrość McAdama o uwagę, jaką Clonfert poświęcał gościowi, wpływ Stephena na samego lorda oraz przyjemność, jaką obaj znajdowali w swym towarzystwie. McAdam wszedł do jego kajuty wieczorem, zanim „Nereide" i „Staunch" — spowolnione przez wiatry wiejące od dziobu — spotkały się z „Siriusem" przy Ile de la Passe. Nie był jeszcze całkiem pijany. — Ma pan jeszcze podwyższoną temperaturę — powiedział, zbadawszy puls Stephena. — Wcześniejsze upuszczenie krwi z pewnością by temu zaradziło. Pozwolę panu jutro wyjść na pokład, by zaczerpnąć świeżego powietrza, jeśli rzecz jasna, po tej akcji zostanie jeszcze jakiś pokład. Wyciągnął piersiówkę z kieszeni, odkręcił i nalał sobie suto wódki do szklanki na leki Stephena. Naraz pochylił się i podniósł pojedynczą kartkę papieru, która ześlizgnęła się pod koję. — Co to za język? — spytał, unosząc kartkę ku światłu. — To irlandzki — spokojnie odpowiedział Stephen, w głębi duszy złoszcząc się, że komuś udało się ją ujrzeć. Jego działalność już dawno nie stanowiła dla nikogo tajemnicy, jednakże jego głęboko zakorzeniony zmysł ostrożności znacznie ucierpiał. Postanowił jednak tego nie ujawniać. — Nie widzę tu irlandzkiej czcionki. — Sądzę, że ciężko takowe znaleźć we francuskich koloniach. — Rozumiem, iż przeznaczone są dla tych nikczemnych papistów na Mauritiusie? — spytał McAdam, nawiązując do służących w armii francuskiej Irlandczyków. — O czym to jest? — ciągnął, nie otrzymawszy odpowiedzi. — Nie rozumie pan irlandzkiego? — Oczywiście, że nie. Na co cywilizowanemu człowiekowi irlandzki? — Wszystko zależy od pańskiej definicji człowieka cywilizowanego. — Powiem panu, co taka definicja według mnie głosi. Człowiek cywilizowany to taki, który śpiewa sobie... Niespodziewanie McAdam zaczął śpiewać Croppies lie down i jego tryumfalny, ochrypły głos dotkliwie uraził osłabiony gorączką i nadwrażliwy słuch Stephena. Był pewien, iż McAdam nie ma pojęcia, że on sam jest katolikiem, lecz nawet mimo to jego irytacja, spotęgowana upałem, hałasem, zapachem i niemożnością zapalenia cygara, wzrosła do takiego poziomu, iż wbrew własnym zasadom Stephen powiedział głośno: — Cóż to za upokarzające widowisko, doktorze McAdam, obserwować człowieka o pana wiedzy i zdolnościach, który rozpuszcza sobie mózg wyciągiem z winogron