Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Przypomniałem sobie spojrzenie jej powleczonych szaroniebieską emalią oczu i pomyślałem: mylisz się. Tym razem oboje udawaliśmy, że nic takiego się nie stało i że jest dużo rzeczy ważniejszych. Nie musiałem się usprawiedliwiać, zapewniać, że jestem męski, powoływać na Stendhala i Montaigne’a: zdążyłem ją już nieźle podszkolić. Ja sam jednak wiedziałem, że po- 126 przednia klęska przygotowała obecną, że od pierwszej chwili paraliżował mnie strach, że wszystko będzie tak samo i oczywiście było tak samo. I te zdjęcia Sary dokoła! Nie usunąłem ich, uznałem, że to byłaby małoduszność – ja jestem taki cholerny rycerz, szeryf rzucający wyzwanie losowi – a przecież kto wie, czy to nie jej spojrzenie, złe oko pięknej czarownicy (chociaż dla niepoznaki uśmiechniętej), czy to nie ono zaklęło nas oboje w niemocy. Bo wydawało mi się, że niemoc ogarnęła i moją dziewczynę, Leżała w moich ramionach wysmukła, takie szczupłe i zimne ciało, przyciskała mnie mocno do siebie, ale oddech jej był równy, oczy niezamglone, głowa nie miotała się na poduszce. Ten obcy pokój, to wyzywające spojrzenie innej kobiety, piętno jej obecności na każdym sprzęcie, obrazku, firance, jej pot wsączony w posadzkę, którą z taką zaciekłością myła, pastowała i froterowała, szept między ścianami, krzyk, z jakim budziła się w nocy z przerażających snów (a ja ją brałem w ramiona, uciszałem, przypominałem, że to nie wojna, nie rozstrzeliwanie, nie śmierć jej rodziców) – tak, Ludwika musiała to wszystko odbierać jak niezwykłej czułości odbiornik, wiedziałem o tym, podobnie jak wiedziałem, że potrzebny nam jest jakikolwiek pretekst do klęski, ponieważ klęska była nieuchronna, była wpisana w samą istotę naszych stosunków. Nie, to nie mogło być takie proste: bierzesz ją, prowadzisz do łóżka i sprawa załatwiona, masz ją dla siebie. Wiedziałeś o tym, kiedy pierwszy raz o niej zamarzyłeś. Wiedziałeś, że jest niedostępna. Nazwałeś ją swoją księżniczką – właśnie dlatego. I cóż z tego, że jest taka prosta, tak cudownie bezpośrednia, że całuje cię tak zapamiętale, otacza ramionami, poddaje ci swoje piersi, swój brzuch, rozwiera dla ciebie uda – ty i tak wiesz, że to zimna, wysoka łaska, kaprys boginki z marmuru. Podniosła się z tapczanu i przesiadła się, naga, na fotel. – Papierosa – powiedziała zdławionym głosem. Podałem jej papierosa, ogień, wszystko z zażenowaniem, bo byłem nagi, zawstydzony swoją niepociągającą nagością, tym cholernym pałętającym się pokurczem. Usiadłem u jej stóp, obiecując sobie, że zaraz wyjmę jej papierosa z ust i pociągnę z powrotem na tapczan, i będę długo, cierpliwie i czule pieścił. Wtedy u drzwi ktoś zadzwonił. Jak cios w szczękę. Spojrzeliśmy po sobie, Luteńka zmartwiała. Położyłem ostrzegawczo palec na ustach. – Doręczycielka – szepnąłem. (Z pieniędzmi. Potrzebowałem pieniędzy jak nigdy.) Rozległ się drugi dzwonek, dłuższy od poprzedniego, bardziej natarczywy. (Pieniądze. Trzeba będzie iść na pocztę.) Potem milczące oczekiwanie pod drzwiami i wreszcie oddalające się kroki. Zegarek – nasz wróg – leżał na stole i przypominał, że Ludwika musi się szykować do wyjścia. Stwierdziłem to prawie z ulgą. Znowu słuchałem szumu wody w łazience. Wszystko jak wtedy, myślałem z melancholią, nie posunąłem się ani o krok naprzód. Nie przyszło mi na myśl, że mógłbym wejść do łazienki, pomóc jej w kąpieli, namydlić plecy – do takich poufałości, ja, który miałem ją wziąć jak stęskniony samiec (jak wilk), nie czułem się upoważniony. Podczas gdy ona wycierała się moim pięknym włochatym ręcznikiem, ja – przyodziawszy już swoją krępującą goliznę – zaparzałem kawę. Sączyła ją na stojąco. Miałem w głowie kompletny zamęt, ani jednej wykrystalizowanej myśli, nie umiałbym przytoczyć żadnych argumentów na swoją obronę. Nie zdziwiłbym się, gdyby w nagłym odruchu rzuciła mi tę filiżankę kawy na łeb. Ale nie uczyniła tego. Zapiąłem jej z tyłu naszyjnik z medalikiem i pocałowałem nieśmiało w kark. Filiżanka kawy w jej ręku zakołysała się. – Ostrożnie, poparzę się – powiedziała. Dopiła kawę i odstawiła filiżankę. Nie mogłem odczytać z wyrazu jej twarzy, co myśli, co przeżywa, może nic specjalnego, może naprawdę zdołałem ją przekonać, że to bez znaczenia, ale wcale nie byłem pewny, czy mam z tego powodu być zadowolony. Ująłem obie jej dłonie i ślizgając się spojrzeniem po jej zamkniętej twarzy (jakże się tam wedrzeć? jak dotrzeć do tego, co najważniejsze?), spytałem: – Znowu szok? 127 Zaprzeczyła ruchem głowy. – A żołądek? – Bez zmian. Wcisnęła klipsiki na uszy. Potem zapięła pasek od zegarka. – Muszę iść. – Ton, jak często, stanowczy. – Zegarek jest naszym wrogiem – zauważyłem. Nie podjęła tego tematu. Rozejrzała się: musiała spostrzec zwycięski uśmiech Sary. Westchnęła: – Tu nie było dobrze. Dostrzegłem w tym stwierdzeniu cień szansy. – Usiądź – poprosiłem. – On czeka. Stale to samo: jakiś on, jakiś strasznie ważny on, czeka, stoi nad nami, surowy, groźny, nie wiadomo, skąd się ten on do nas przyplątał. – Trudno – namawiałem – spóźnisz się. Masz prawo trochę się spóźnić. Siadaj, to bardzo ważne. – Dlaczego? – To już było opryskliwe. Ale usiadła. Spytałem: – Co o tym teraz myślisz? – Myślę – powiedziała cicho – że my się chyba nigdy nie dopasujemy. Szepnąłem: – Ja nie zrezygnuję. Sama powiedziałaś: tu nie mogło być dobrze. Jeszcze jeden błąd. Pogładziła moją rękę. – Przyrzeknij mi coś – poprosiła. – Co? – Przyrzeknij mi, że nie będziesz się zadręczał. – Będę się zadręczał. – Nie, przyrzeknij. – Nie mogę. – Porozmawiamy jutro – odezwała się. To brzmiało obiecująco: a więc będzie jakieś jutro. Odprowadziłem ją do drzwi. Pełen poczucia winy, może chcąc sam siebie wychłostać, powiedziałem na pożegnanie: – Wykorzystaj go dziś. Miewam czasem takie desperackie odżywki. Samoudręczające. Zdaje się, że usłyszawszy to, zmieniła się na twarzy. Pochyliła się ku mnie i chuchnęła mi w samo ucho gorącym jak wiatr pustynny szeptem: – Wszyscy mężczyźni to nieczułe bestie. – Zabrzmiało to jak zdobyta w bólach kobieca mądrość. Żebym nie miał wątpliwości, o co chodzi, dodała: – Ty też... Zatoczyłem się ze szczęścia. – Luteńko... – Tak? – Nie odchodź. Pocałowaliśmy się mocno, czule, jakby nic się nie stało – dwoje ludzi, którzy stracili dla siebie głowę i wszystko jest przed nimi. Obserwowałem ją z balkonu, jak szła do autobusu, smukła, zachwycająca, w uszach dźwięczała mi wciąż jej ostatnia replika: wszyscy mężczyźni to nieczułe bestie, ty też. Jeszcze przez kwadrans byłem prawie szczęśliwy z tego „ty też”. Potem dopiero się zaczęło! „Nie dopasujemy się” – na litość boską, co ona miała na myśli? Może kątem oka dostrzegła tego pokurcza, tego zwiędlaka, i pomyślała sobie, że to nie dla niej? W takim razie, ma rację mówiąc, że lepiej od razu zrezygnować