Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Postanowiłem rozejrzeć się dookoła domu. Uprzednio przejrzałem się w lustrze i uznałem, że nie muszę już przyklejać całej brody, tylko jej część. Pooperowałem chwilę nożyczkami i przykleiłem sobie do żuchwy środek sztucznej bródki. Miała cokolwiek capi wygląd, lecz żywiłem nadzieję, że dziś nikogo nie spotkam. Słońce świeciło zachęcająco, wyszedłem więc na zewnątrz. Dom otoczony był płotem, wokół którego posadzono gęste krzaki. Od północy rosły także i wysokie drzewa, kilka świerków i jesion. Za domem znajdował się niewielki budynek gospodarczy oraz coś w rodzaju strzelnicy. Nie chciałem opuszczać obejścia, a żeby zrobić coś z wolnym czasem, postanowiłem postrzelać z kuszy. Wybrałem lżejszy model, którego naciąganie nie wymagało żadnych dźwigni ani kozich nóżek, dwa tuziny strzał i rozpocząłem systematyczne dziurawienie wiklinowej tarczy. Po jakimś czasie doszedłem do niezłych wyników, lecz musiałem zrezygnować z dalszego strzelania ze względu na ból rąk, spowodowany ciągłym napinaniem cięciwy. Resztę dnia spędziłem, jedząc, czytając książki o tematyce myśliwskiej, mówiące o polowaniu konwencjonalnym i przy użyciu magii, oraz snując plany, że gdy tylko moja broda osiągnie przepisową wielkość, wybiorę się do lasu, rozpościerającego się opodal. Po dalszych dwóch dniach lenistwa postanowiłem zwiedzić najbliższy teren, zacząłem więc studiować znalezioną w biblioteczce mapę okolicy. Miałem pewne trudności ze zorientowaniem jej, gdyż pokrywające ją znaki nie mówiły mi zbyt wiele. Co gorsza, niektóre nazwy były napisane runami. W odczytaniu mapy dopomogły mi odręczne notatki, poczynione na marginesach. Na skraju wąskiego jęzora lasu, który wyrastał z ciągnących się aż za skraj mapy borów, znajdowały się jasne prostokąty, oznaczone jako „smocze pastwiska”. Był to taki sam dobry cel wycieczki, jak każdy inny. Postanowiłem wybrać się tam następnego dnia, przygotowałem więc prowiant (w tym pozostałe jabłka oraz bukłak z wodą), rozpruwacz gobroli i laskę. Kluczem przycisnąłem list od Halamusa, aby nie zdmuchnął go przeciąg, i zaświeciłem baniaki. Pomyślałem, że list należy spalić, aby w razie czego nie wpadł w niepowołane ręce, postanowiłem więc przeczytać go raz jeszcze. Ku mojemu zdziwieniu, jego dawniejsza treść była częściowo niewidoczna, za to pojawiły się na nim całkiem nowe słowa. Halamus pisał: To, co tu widzisz, ujawni się trzeciego dnia od Twojego wyjazdu. Jeśli smokochód nie przybędzie po tygodniu, to znaczy, że jest gorzej, niż myślałem, i będziesz musiał poczekać jeszcze jakiś czas. Zacząłem się zastanawiać, co by było, gdybym spalił list przed upływem trzech dni. Doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie nie dałby się spalić. Postanowiłem wstać wcześnie, lecz jak zwykle z tego rodzaju planami bywa, nie udało mi się to. Obudzony słońcem, wyskoczyłem z łóżka, szybko doprowadziłem się do porządku, zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu. Na wszelki wypadek w dziurkę od klucza wcisnąłem kartkę z narysowanym schematycznie smokiem, przywiązanym do palika pośrodku łąki. W razie czego szofer powinien wiedzieć, o co chodzi, inne osoby zaś zapewne miałyby problemy z rozszyfrowaniem treści listu. W trakcie marszu pomyślałem sobie, że smoki nie muszą wcale wypasać się wśród traw, a więc list może być nieczytelny. Przestałem jednak zawracać sobie głowę tą sprawą, a poświęciłem się rozpoznawaniu śladów. Odcisków opon smokochodu nie było już prawie wcale widać, gdyż spłukał je deszcz, który spadł ubiegłej nocy. Poza śladami ptaków i jakichś gryzoni nie dawało się zauważyć zbyt wiele tropów zwierzyny. Raz tylko w piachu było widać odciśnięte racice dzika, kilkakrotnie - saren, a raz - pojedynczy trójpalczasty ślad wielkości dłoni. Dalszego ciągu nie było, ani po jednej stronie traktu, ani po drugiej. Doszedłem do wniosku, że autor tego śladu musiał chyba latać. Domniemanie to nie sprawiło mi szczególnej przyjemności. Wreszcie, po jakichś dwóch godzinach marszu, wyszedłem na skraj lasu. Tu teren był lekko pofałdowany, rosły niewielkie krzaczki, droga zaś prowadziła wzdłuż jakichś kopczyków usypanych z kamieni. Gdy zbliżyłem się do nich, okazało się, że otaczają one spore dziury w ziemi. Dziury okazały się pozarastane zielskiem i częściowo pozasypywane, więc trudno było się domyślić, co w nich tkwiło. Sądząc po rozmieszczeniu kamiennych pryzm, które wyznaczały regularne prostokąty, musiały to być słupy ogrodzeniowe. Trochę się zdziwiłem, że komuś chciało się wyciągać z ziemi jakieś pnie, ale cóż - co kraj, to obyczaj. Droga łagodnie skręcała, a rosnące w rowach krzaki zasłaniały dalszy widok. Gdy wyszedłem zza zakrętu, ujrzałem nową scenerię - z kopczyków wyrastały jakieś słupki, pomiędzy którymi porozciągano liny. Ogrodzenia te wyznaczały tereny, na których powinny paść się smoki. Rzeczywiście, po kilku minutach marszu na jednej z ogrodzonych łąk zobaczyłem majaczący w odległości około pół kilometra szarawy kształt. Jak mogłem ocenić, był wielkości dużej świni i niemal nie poruszał się. Pyskiem dotykał pryzmy ciemnych brył i wyglądało na to, że żre. Postałem trochę, lecz stwór ani myślał podejść do ogrodzenia, więc ruszyłem dalej. Przyjrzałem się słupkom grodzącym pastwiska. Nie zostały one wykonane z drewna, lecz z czegoś, co przypominało brązową kość. Nie były to również zwykłe, proste paliki, lecz wyglądały jak A bez poprzeczki. Jedna nóżka A umocowana była w ziemi i przysypana nieco głazami, druga zaś opierała się swobodnie o grunt czymś w rodzaju stopy. Całość była porośnięta kolczastymi wyrostkami i najbardziej przypominała tylną nogę pasikonika, z tym że kolano takiej nogi sięgało mi do piersi. Liny też były dosyć szczególnego rodzaju - nie było na nich widać splotu, lecz wzór przypominający łuski na młodych i jeszcze nierozklejonych szyszkach świerkowych. Po minięciu kolejnych kilku pustych pastwisk doszedłem wreszcie do takiego, na którym coś się działo. Rosło tam samotne drzewo, był smok i... rycerz. Początkowo sądziłem, że mniemany rycerz obsługuje smoka, jego zbroja zaś to rodzaj roboczego ubioru ochronnego