Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Potwierdzi to każdy, kto patrzał z bliska na tę epokę. Berlin a Wesele... gdzie Rzym, gdzie Krym, a jednak bywają w literaturze takie figle. O tym wszystkim p. Kucharskiemu się nie śniło; ale skoro pisze z lekkomyślną bezceremonialnością o epoce, którą wiele osób widziało i pamięta, niech się nie dziwi, że może się spotkać z protestem. Gdyby pisał o Wincentym Kadłubku, porastałby w zasługi bez protestów. 18 Jeszcze jeden jest w tych felietonach ustęp, którego nie mogę zostawić bez komentarza. Pisząc o „modernizmie” polskim sprzed ćwierć wieku, wspomniałem ówczesne zagraniczne „bóstwa”. Słowa tego użyłem oczywiście półżartobliwie, nie dlatego, abym nie cenił wysoko tych pisarzy, ale tak jak się wspomina epokę młodzieńczych zapałów. P. Kucharski dosiada tego słowa „bóstwa” i jedzie na nim, czyniąc ze mnie jakiegoś bałwochwalcę. Ale znów warto przytoczyć dosłownie, co pisze p. Kucharski z powodu Baudelaire’a, Verlaine’a i Artura Rimbaud: „...przed kilkunastu laty nie mogłem ani rusz znaleźć tych bóstw w kościele najwłaściwszym – w sercach młodzieży francuskiej. Już wtedy była to tylko – literatura. Literatura, którą gryzły mole, profesorowie i literackie szczury. Wydawano to nawet na welinie dla rozmaitych Podfilipskich lub na eksport (!!) do tych upośledzonych, nieszczęsnych, przez Boga zapomnianych krain, gdzie jeszcze w biały dzień polują na ludzi (?), gdzie żyją obdarci, anemiczni, przez snobów zahukani młodzieńcy...” Z jaką młodzieżą p. Kucharski przestawał, trudno mi oczywiście wiedzieć. To, że stosunek każdego danego pokolenia do pewnych pisarzy może i musi się zmieniać, to jasne. Często kolejno po sobie następują przypływy, odpływy. Ale to, że i Baudelaire, i Verlaine, i Rimbaud od dawna znajdują się już w oficjalnym po prostu panteonie francuskiej poezji, jest faktem tak znanym, że pouczać o tym p. Kucharskiego znaczyłoby go pomawiać o ignorację równą jego... tupetowi. P. Kucharski ni z tego, ni z owego każe zestawić Statek pijany Rimbauda (który w istocie w przekładzie Miriama był ewenementem literackim, ale nie dwa lata temu, jak wspomina p. Kucharski, tylko trzydzieści lat temu, kiedy ukazał się w krakowskim „Świecie”) z Żeglugą Mickiewicza. Mój Boże! Mickiewicz... Gdyby tak każdego poetę palnąć po łbie Mickiewiczem, czy dużo by się z nich ostało? Co przeszkadza jeden drugiemu? Co tu ma do roboty Mickiewicz? Owszem, ma: jest to taka gruba finta dialektyczna; to niby ma budzić wrażenie że p. Kucharski to jest ów pra-Polak, obrońca Mickiewicza, a ja jestem farmazon, który gardzi Mickiewiczem, a wyznaje... Rimbauda. Och, cóż to za grube sztuczki. Ale niech mnie p. Kucharski Mickiewiczem nie straszy. Obawiam się, iż gdybyśmy się znaleźli we trójkę na bezludnej wyspie i Mickiewicz miałby do wyboru między nami dwoma, prędzej dogadałby się ze mną niż z p. Kucharskim. Ja bym go pocałował w rękę, on by mi dał kuksa w bok – i porozumielibyśmy się doskonale. A p. Kucharskiego posłalibyśmy po piwo. Smutny, smutny jest poziom tych „polemik” p. Kucharskiego. Tani frazes, demagogia literacka, judzenie próżności narodowych, sarmacka apologia ciemnoty... A najgorsze, że to nie jest zupełnie odosobniony przejaw; to po trosze symptom. I symptom z pewnością smutniejszy niż to, że w Polsce czyta się Claudelów, Kiplingów i Proustów. 19 NA MARGINESIE STULECIA BYRONA W jutrzejszym dniu przypada setna rocznica śmierci wielkiego poety, jednego z największych, jedynego, któremu stary Goethe dawał miejsce przy sobie. Daty takie – przynajmniej w społeczeństwach, które z własną literaturą łączy szczery i żywy stosunek – bywają zawsze momentem pewnej rewizji. Albowiem stosunek każdego pokolenia do wielkich imion i twórców zmienia się: nawet gdy uwielbienie trwa, motywy jego mogą się odmieniać; dla jednego np. pokolenia Słowacki był autorem Mazepy i Beatrix Cenci, dla drugich autorem Beniowskiego i Nowej Dejaniry, dla innego znowu twórcą Króla Ducha. Otóż stulecie Byrona nie trafiło podobno w jego ojczyźnie na moment najpomyślniejszy dla glorii poety. Raczej jest to moment odpływu. Toż samo Francuzi, omawiając tę datę, stwierdzają pewną obojętność, jaka nastała koło imienia Byrona i jego dzieł. Przypadkowo ukazała się w tym samym czasie we Francji książeczka, która, mimo iż nie Byronowi poświęcona, może rzucić interesujące światło na tę ewolucję pośmiertnej chwały. Jest to książka Andrzeja Maurois pt. Ariel, czyli życie Shelleya, biografia poety, pisana modnym dzisiaj sposobem powieściowym, ale oparta na ścisłych dokumentach. Rzecz oczywista, że w opowiadaniu tym figura lorda Byrona odgrywa niemałą rolę. Któż nie zna legendy przyjaźni dwóch poetów; komuż nie utkwił w pamięci obraz Byrona palącego na wybrzeżu morskim zwłoki Shelleya, aby przechować popiół z jego serca? Posłuchajmy teraz ustępu z Ariela