Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Kasandra skinęła głową i zaczęła gromadzić obok dołu kamienie, największe, jakie mogła unieść. - Dlaczego ty utykasz? - zapytał w pewnym momencie Dustin. - Pozwól mi spojrzeć na twoją nogę. - Noga jest w porządku. Pocisk strzaskał obcas w bucie, potem rykoszetem uderzył mnie w kostkę, ale jest tylko obtarta, nie krwawi. - Te pociski padały zbyt blisko. Nie zdążyłbym wyciągnąć swojej broni. Dobrze, że miałaś przy sobie rewolwer. - Sięgnęłam po niego, ale ty byłeś szybszy. - Dlatego, że groziło ci niebezpieczeństwo. Kasandra znieruchomiała i patrzyła uważnie na Dustina. Przestał kopać i uśmiechnął się do niej. Pomyślała, że chętnie uwierzyłaby w jego troskliwość. - Nie obwiniaj się o to, co się zdarzyło - powiedział po chwili. - Dałaś Rodneyowi szansę, a on nie chciał z niej skorzystać. - Nie oskarżam się o nic- odparła prostując się. - Próbo wałam mu pomóc i to jest ważne. Już dawno zrozumiała, że śmierć jest nieodłączną częścią życia. Należało to zaakceptować i dalej robić swoje. - Odpocznij -powiedział Dustin, gdy dziewczyna przy tasz czyła kolejny kamień. - Pozwól, że ja to dokończę. - Pochowanie Rodneya to mój obowiązek, chociaż nie mam nic przeciwko temu, że mi pomagasz. Kop dalej. Odchodząc zauważyła dyskretny uśmiech Dustina. ISłońce wisiało już wysoko na niebie, gdy Kasandra i Dustin stanęli z odkrytymi głowami nad mogiłą Rodneya. - Dobry Boże! Rodney jest już w twoich rękach. Wejrzyj na niego! Kasandra założyła kapelusz i podeszła do swego konia. - Nic więcej nie powiesz? - zapytał Dustin idąc za nią. - Nie mam czasu na nic więcej. Przed zachodem słońca muszę sprawdzić stado na zachodnim pastwisku. Gdyby się okazało, że ogrodzenie jest gdzieś uszkodzone, Jojo musi je naprawić z samego rana. - Wyglądasz tak, jakbyś za chwilę miała przewrócić się ze zmęczenia. - Nie można przerwać pracy tylko dlatego, że stało się coś złego. Złodzieje nie będą czekać. Teraz, kiedy Czerwone Niebo jest ranny, ja muszę przejąć jego obowiązki. Stado kontrolujemy każdego dnia, a co trzy, cztery dni przepędzamy bydło w inne miejsce, żeby zmylić bandytów. Dzielność i odwaga Kasandry zadziwiała Dustina. - W porządku - powiedział. - Ja też chciałbym rzucić okiem na stado, więc jedźmy. Dosiedli koni i ruszyli w stronę rancza. Wiatr szeleścił młodymi liśćmi topoli i osik rosnących u podnóża wzgórz. Słońce przygrzewało mocno, ale delikatny wietrzyk chłodził im twarze. Dustin poprawił się w siodle i jęknął cicho. - Coś ci dolega? - zapytała. - Nie ma na całym moim ciele miejsca, które nie bolałoby mnie jak cno...roba. - Choroba? - Kasandra roześmiała się i Dustin pomyślał, że pogodziła się już ze sprawą Rodneya. - Jestem od dawna przyzwyczajona do takich słów jak cholera, a nawet gorszych. Pamiętaj, że nie jesteś w salonie w Kansas City. Język tutejszy jest surowy i dziki jak krajobraz... Przyznaj, że nie jesteś przyzwyczajony do ciężkiej pracy. - Nikt nie może się przyzwyczaić do takiej pracy, jaką mieliśmy w ciągu dwóch ostatnich dni. Nawet ty. A jeśli o mnie chodzi, to szczególnie przykra wydaje mi się jazda w dół stoku. - Minie dzień lub dwa i poczujesz się lepiej. - Widzę, że nie mogę oczekiwać współczucia z twojej strony. - Nie sądzę, żeby naprawdę było ci potrzebne. Dustin patrzył na poruszane wiatrem pasma włosów, które wysunęły się jej spod kapelusza. Podobał mu się złocisty odcień cery jej twarzy, leciutko opalonej wiosennym słońcem. Wyglądała ślicznie, zdrowo, ponętnie. - Tak bardzo zmieniłaś się od czasów, gdy byłaś młodą dziewczyną, że z trudem cię poznaję - powiedział po dłuższej chwili. - Zapewne uważasz, że zmieniłam się na gorsze. - Przeciwnie. Zawsze byłaś pewna siebie w różnych sytua cjach. Nie zauważyłem, żebyś czuła się onieśmielona na przy jęciach, na których bywaliśmy, czy poznając nowych ludzi, chociaż po raz pierwszy zetknęłaś się ze światem bogatych przedsiębiorców i magnatów finansowych. Pamiętam, jak nie mogłem uwierzyć, że dziadek przez lata trzymał cię z dala od środowiska, z którego pochodziłaś. - Wydaje ci się, Dustinie, że nigdy nie opuszczałam rancza, Tymczasem ja całkiem często bywałam na tańcach i przyjęciach w Cheyenne. Może nie tak wytwornych jak w Kansas City, ale umiałam tańczyć i prowadzić towarzyskie rozmowy. Cało wałam się raz czy dwa razy, zanim- cię poznałam. - A ja cały czas myślałem, że to ode mnie nauczyłaś się całować. - Cieszę się, że uważałeś mnie za niewinną panienkę. Dustin uśmiechnął się. - Świetnie pasowałaś do mojego świata. Wydawałaś się pełna gotowości i zapału do zaakceptowania mojego stylu życia. Może dlatego wydawałaś mi się kobietą, którą mogę manipulować. Teraz już nie mam takich złudzeń. - Nigdy nie widziałam siebie w roli osoby, którą mógłbyś sterować. Wtedy, po prostu, byłam gotowa zrezygnować z rancza i przyjąć twój styl życia, gdyż zakochałam się w tobie od momentu, gdy pierwszy raz wziąłeś mnie za rękę i uśmiech nąłeś się do mnie. - Jej głos nabrał miękkiego brzmienia, więc żeby zatrzeć to wrażenie, odchrząknęła i dodała: - Zawsze byłam silna, samodzielna i umiałam troszczyć się o siebie. Dziadek nigdy nie pozwoliłby na to, żebym zachowywała się inaczej. - To, że starałaś się tak postępować, wcale nie znaczy, że byłaś wówczas właśnie taka. W każdym razie ja tego nie dostrzegłem. Dopiero teraz, kiedy zobaczyłem, jak pracujesz na ranczu i jak kierujesz swoimi pracownikami, widzę, że naprawdę jesteś taką kobietą. - Próbujesz prawić mi komplementy, Dustinie? - Tak, więc przyjmij je z wdzięcznością. - Dziękuję