Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Chwyciłam się umywalki, pokój wirował. Czyżby Dymitr tak bardzo pragnął Moskwy-LA, że postanowił mnie poświęcić? Nie widziałam w jego oczach zdrady tego ranka, gdy wybierał się do konsulatu. Pomagając mu zapiąć płaszcz, nie miałam powodu sądzić, że do mnie nie wróci. Co zatem się zdarzyło? Jak Amelia zdołała mi go odebrać? Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie jej czerwone wargi, szepczące z przekonaniem: „Tak łatwo będzie ci zacząć od początku... Przed ucieczką nacjonalistyczny rząd zniszczył mnóstwo dokumentów. Pewnie nie ma żadnego dowodu na to, że jesteś żonaty. I tak nikt w Stanach się o tym nie dowie”. Słyszałam w duchu, jak Dymitr mówi „tak” na ich pośpiesznym ślubie. Czy choćby drgnął w chwili, w której mnie mordował? Myśl o tym, jak bardzo go kochałam i jak mało on kochał mnie, doprowadzała mnie do szaleństwa. Miłość Dymitra była jak Szanghaj, niezwykle powierzchowna. Pod spodem kryło się zepsucie i zgnilizna. W niczym nie przypominała uczucia mojej matki, choć oba te rodzaje miłości odcisnęły na mnie swoje piętno. Większość uchodźców na statku była radosna. Kobiety stawały przy relingach, aby porozmawiać i popatrzeć na morze, mężczyźni śpiewali podczas szorowania pokładów, dzieci grały w gumę i dzieliły się zabawkami. Jednak każdej nocy wszyscy wyglądali przez bulaje w poszukiwaniu księżyca i gwiazd, aby sprawdzić położenie statku. Nauczyli się nikomu nie ufać. Dopiero po spojrzeniu w niebo mogli udać się na spoczynek, spokojni, że płyną na Filipiny, a nie do Związku Radzieckiego. Nawet gdyby wysłano mnie do obozu pracy, wcale bym się nie przejęła. I tak byłam już martwa. Inni z kolei chyba czuli wdzięczność. Niemal bez szemrania czyścili pokłady, obierali ziemniaki, gawędząc o krajach, które mogłyby ich przyjąć po Filipinach, krajach takich jak Francja, Australia, Stany Zjednoczone, Argentyna, Chile, Paragwaj. Te nazwy brzmiały w ich ustach jak poezja. Ja nie miałam planów, żadnego pojęcia, co przyniesie przyszłość. Ból w moim sercu był tak głęboki, że spodziewałam się śmierci jeszcze przed zejściem na ląd. Szorowałam pokład wraz z innymi uchodźcami, ale podczas gdy oni odpoczywali, ja czyściłam armaturę i relingi, aż ręce krwawiły mi z zimna i od odcisków. Przerywałam dopiero, kiedy nadzorca stukał mnie w ramię. - Aniu, masz zdumiewającą energię, ale powinnaś coś zjeść - powtarzał. Byłam w czyśćcu i usiłowałam się z niego wydostać. Wiedziałam, że dopóki czuję ból, żyję. Jak długo istniała kara, istniała też nadzieja na odkupienie. Sześć dni po opuszczeniu Szanghaju obudził mnie straszny ból w lewym policzku. Skóra poczerwieniała, łuszczyła się i była pokryta twardymi pęcherzami, które wyglądały jak ukąszenia owadów. Lekarz na statku obejrzał mnie i pokręcił głową. - To na skutek niepokoju. Minie, kiedy trochę odpoczniesz. Jednak nie minęło. Nie ustępowało, naznaczając mnie jak trędowatą. Piętnastego dnia podróży parny upał tropików otoczył nas niczym chmura. Stalowobłękitne wody zmieniły się w lazurowy ocean, powietrze wypełnił zapach tropikalnych sosen. Mijaliśmy wyspy pełne urwistych klifów i koralowe plaże. Każdy zachód słońca przypominał jaskrawą tęczę na horyzoncie. Na pokład zlatywały tropikalne ptaki, niektóre tak oswojone, że bez obaw siadały nam na rękach. Jednak to naturalne piękno budziło niepokój niektórych Rosjan z Szanghaju. Po statku krążyły plotki o wudu i ofiarach. Ktoś spytał kapitana, czy to prawda, że wyspa Tubabao jest kolonią trędowatych, kapitan jednak zapewnił nas, że wyspę spryskano DDT, a trędowaci zniknęli stąd dawno temu. - Nie zapominajcie, że płyniemy ostatnim statkiem - zauważył. - Wasi rodacy są już na miejscu, czekają, by was powitać. Dwudziestego drugiego dnia podróży rozległ się okrzyk jednego z członków załogi i wybiegliśmy na pokład, by po raz pierwszy popatrzeć na wyspę. Przysłoniłam oczy przed słońcem i zmrużyłam powieki. Tubabao wystawała z morza, niema, tajemnicza i spowita mgiełką. Dwie olbrzymie góry, zarośnięte dżunglą, wyglądały jak zarys spoczywającej na boku kobiety. W łuku między jej brzuchem i udem znajdowała się zatoczka alabastrowego piachu i palm kokosowych. Jedynym znakiem cywilizacji był pirs na plaży. Zarzuciliśmy kotwicę, wyładowano nasze bagaże. Później, po południu, podzielono nas na grupki i przepłynęliśmy na plażę skrzypiącą barką, która śmierdziała olejem i wodorostami. Posuwała się powoli, a filipiński kapitan wskazał na czyste morze pod nami. Ławice tęczowych rybek przepływały pod łodzią, coś, co wyglądało jak płaszczka, dźwignęło się z piaszczystego dna. Siedziałam obok niezbyt młodej kobiety w szpilkach i kapeluszu z jedwabnym kwiatem na rondzie. Ręce grzecznie złożyła na kolanach i usadowiła się na rozłupanej drewnianej ławeczce, jakby w drodze do uzdrowiska, chociaż tak naprawdę żadne z nas nie wiedziało, co przyniesie następna godzina. Uderzył mnie absurd sytuacji. Ci z nas, którzy znali zamęt i smród, hałas i gorączkę jednego z najbardziej kosmopolitycznych miast świata, mieli zamieszkać na odległej wyspie na Pacyfiku. Na końcu pirsu czekały cztery autobusy. Były zniszczone, brakowało szyb w oknach, a blachę przeżarła rdza. Amerykański marynarz z włosami przypominającymi stalową wełnę i spalonym słońcem czołem wychylił się z jednego z pojazdów i kazał nam wejść. Zabrakło miejsc, większość z nas musiała stać. Jakiś chłopiec podniósł się na mój widok, opadłam z wdzięcznością na fotel. Uda przywarły mi do rozgrzanej skóry. Kiedy byłam pewna, że nikt nie patrzy, zsunęłam pończochy i ukryłam je w kieszeni. Podmuch powietrza na obolałych nogach i stopach przyniósł mi ulgę. Autobus podskakiwał na wybojach. Powietrze pachniało bananowcami rosnącymi po obu stronach drogi. Co pewien czas mijaliśmy chatę krytą liśćmi nipy, a filipińscy sprzedawcy wyciągali ku nam napój ananasowy albo wodę. Przekrzykując ryk silnika, Amerykanin poinformował nas, że nazywa się kapitan Richard Connor i jest jednym z przedstawicieli IRO na wyspie. Sam obóz znajdował się nieopodal plaży, ale prymitywna droga wydłużyła podróż. Autobusy zaparkowały obok pustego ogródka. Bar zadaszono liśćmi palmowymi. Ogrodowe stoliki i składane krzesła były na wpół zakopane w piasku. Spojrzałam na menu wypisane kredą na tablicy: mątwa w mleku kokosowym, naleśniki z cukrem i lemoniada. Connor poprowadził nas brukowaną ścieżką między rzędami wojskowych namiotów. Niektóre klapy uniesiono, żeby wpuścić popołudniową bryzę. Namioty pełne były łóżek polowych i odwróconych skrzyń, które służyły za stoliki i krzesła