Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jest ateistą… Przerwała na chwilę zatopiona w smutnych myślach, po czym ciągnęła dalej: — Niewiara jego dawała mi się już nieraz we znaki. Pod wpływem ciężkich i niezawinionych cierpień mąż mój utracił wiarę i odwrócił się w zupełności od Boga. Może teraz, gdy szczęście niespodziewanie wróciło, wróci mu i wiara. — Pani Stiller, niech pani ufa, że tak się stanie — odparłem. — Szlak cierpienia, na którym panią spotkałem zmieni się w drogę błogosławioną. — To się już stało mister Shatterhand! Spotkał mnie pan w chwili, kiedy spieszyłam do Graslitz, do kogoś, kogo z ostrożności nazwałam krewnym. W rzeczywistości był to krewny jednego z naszych urzędników. Zdawało mi się, że jest zamożny, jednak się omyliłam. Wywędrował z Graslitz i gdyby pan nie ulitował się wtedy nade mną i nie darował mi wszystkich swych pieniędzy, umarłabym chyba, a wraz ze mną, mój syn. — Uff! — rzekł Winnetou, grożąc mi lekko ręką. — A więc brat mój Szarlih dopomógł, a jednak milczał o tym. Tak… zawsze ten sam! Nie chcąc by mówiła dalej, zapytałem: — Czy list polecający mego ówczesnego towarzysza Carpia przydał się pani? — Nie. Wzięłam go, by nie martwić młodzieńca. Czy zna pan może adresata? — Nie. — To niejaki mister Sachner, zamieszkały w Pittsburgu. Przejeżdżając informowałam się. Wzbogacił się na uprzejmościach, za które płacono mu dziesięciokrotne procenty. Opisano mi go jako jednego z najniebezpieczniejszych lichwiarzy. Anglicy nazywają takie indywidua — rabusiami, Amerykanie — dusicielami. Oczywiście nie oddałam mu listu. A więc tajemniczy krewny mego Carpia jest po prostu lichwiarzem! Trzy tajemnicze zaklęcia, „Eldorado, milioner, spadkobierca generalny”, nie wywierały teraz tego magicznego wpływu, co dawniej, choć i wtedy odnosiłem się do nich z pewnym sceptycyzmem. Dalszą rozmowę pomijam, toczyła się bowiem na temat, nie mający nic wspólnego z naszymi przyszłymi przeżyciami. Nie chcąc namawiać Winnetou, byśmy przybyli tu jeszcze wieczorem, ustaliliśmy godzinę, o której pani Stiller miała przynieść nam list do męża i oddaliliśmy się. Wszystkie sale hotelu były zapchane ludźmi. Watter siedział na oknie. Ujrzawszy nas, zeskoczył i powiedział: — Panowie! Odchodzę, by ścigać kaznodzieję, szeryf pomaga mi w pościgu. Chciałbym tylko, by pan, mister Shatterhand wybaczył mi moje głupie i ordynarne postępowanie. Oświadczam uroczyście, że nie uważam już tak zwanego mister Mayera za „skończone zero”. Czy to pana zadawala? — Yes! — odparłem. — Sam diabeł nie spostrzegłby, że ten świętoszek jest takim łotrem! — Za pozwoleniem! Czy czytał pan kartkę, którą pewien chłopiec wręczył panu wczoraj, gdy siedział pan w sali jadalnej? Schował pan kartkę do kieszeni, a chłopcu zaś oświadczył: „odpowiedź będzie za rok”. — Z pewnością leży jeszcze w kieszeni kamizelki. Co tam było napisane? Gdzie ona jest? Wreszcie znalazł, odczytał i zupełnie zbity z tropu spojrzał na mnie. — Napisałem tę kartkę, by pana przestrzec — oświadczyłem. — Szkoda, że pan jej nie przeczytał i nie zastosował się do rady. Jak pan widzi, nie trzeba było wcale szatańskiego sprytu, by przejrzeć zamiary kaznodziei, należało mieć ciągle otwarte oczy, a pan je gwałtem zamykał! Powiedziawszy to, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem. Dla Winnetou przygotowano, najpiękniejszy pokój. Chcąc uniknąć gapiów, udaliśmy się tam. Po chwili zjawił się kelner pod pozorem podania nam czegoś, a właściwie wszedł po to, by przedłożyć wodzowi swą prośbę. Uczynił to z niezwykłą uprzejmością, ale Winnetou nie palił się do spełnienia jego życzeń. Gdy jednak i ja zacząłem prosić, Apacz postanowił zrobić wyjątek i zabrać na wyprawę człowieka, który nie jest westmanem. Oświadczył tylko, że Rost musi się postarać o dobrego konia i udowodnić, że jest dobrym jeźdźcem. — Proszę o kwadrans cierpliwości — odparł kelner. — Potem proszę spojrzeć na podwórze. Po upływie tego czasu zjawił się na podwórzu, na wcale zgrabnym kasztanie i wykonał kilka skoków ściśle według reguł jazdy. Winnetou wezwał go do siebie i kazał, by na rano zaopatrzył się we wszystko, czego potrzeba do drogi. Poczciwiec popędził jak wicher, by gościom hotelowym opowiedzieć o szczęściu jakie go spotkało. Ze schodów zawrócił, otworzył raz jeszcze drzwi naszego pokoju i rzekł wśród głębokich ukłonów: — Panowie! Zapewniam was, że to najpiękniejszy dzień mego życia. Niech mi będzie wolno oświadczyć, że mój głos wewnętrzny mi mówi, iż nigdy nie będziecie żałować swej decyzji. * * * Trzy tygodnie później znaleźliśmy się pośród gór, ciągnących się na południowy wschód od Wyomingu. Na północy wznosił się szczyt Comical Peak, za nami ciągnęły się wzgórza Squaw, daleko na horyzoncie ciemniały kontury Laramie Peak. Na lewo ginęły w dalekiej perspektywie szczyty pasma górskiego Jalm i Sheep, na prawo zaś od nich rysowała się ledwie dostrzegalna linia Elk Mounth. Przemierzaliśmy szeroką, niezwykle płodną równinę Laramie, celem naszym było Lake Jone, u którego brzegu chcieliśmy przenocować. Jechaliśmy bardzo ostro i forsownie; podczas całej wyczerpującej podróży nie zaszło nic godnego uwagi. Z doktora Rosta byliśmy zadowoleni. Mimo małego wzrostu i pozornie wątłej budowy, okazał się wytrwałym jeźdźcem i usłużnym towarzyszem. Jego przesadna uprzejmość bawiła nas. Często tytułował nas milordami, a jeszcze częściej prosił, byśmy mu pozwolili zakomunikować „co mówi mu jego wewnętrzny głos”. Oczywiście trudno było przewidzieć, jak się zachowa w prawdziwie trudnej sytuacji, ale żywiłem nadzieję, że i wtedy nie będę żałował, że się za nim wstawiłem u Winnetou. Rost zabrał ze sobą, na wszelki wypadek doskonale zaopatrzoną apteczkę oraz szereg instrumentów chirurgicznych. Chcąc odszukać Szoszonów, trzeba było dotrzeć do rzeki Wąż, by się dowiedzieć, gdzie ich można znaleźć. Znaliśmy ich stałe siedziby, składające się z prawdziwych wsi o dobrze zbudowanych drewnianych domach, jednak należało przypuszczać, że wobec spodziewanej wojny z plemieniem Wron wojownicy opuszczą domostwa