Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

* Znalazłem się wśród chmary Polaków przeważnie młodych, którzy ściągali tu na wyspę najbardziej fantastycznymi szlakami wojennych wędrówek. Kogo tu nie było! Polacy z Francji, którzy przedarli się przez Pireneje do Hiszpanii a stamtąd do Portugalii, uciekinierzy z oflagów i obozów pracy przymusowej w Niemczech, ludzie z Bliskiego Wschodu, którzy przeszli przez Rosję, ochotnicy, którzy nadstawiając karku ściągali do wojska ze wszystkich zakątków świata. Każdy z nich miał za sobą epopeję niewiarygodnych przygód i przeżyć. Bóg jeden wie, ilu ich zginęło po drodze, albo przy przekraczaniu granic utknęło w różnych Mirandach czy innych więzieniach i obozach internowania. Ci, którym udało się dotrzeć do celu, byli oczywiście w siódmym niebie. W "Patriotic School" panował nastrój euforii. Lecz nie wszyscy go przeżywali. Zaprzyjaźniłem się z miejsca z Władysławem Zachariasiewiczem z Krakowa, którego losy wojenne zaprowadziły w głąb Rosji. Po roku 1941 został jednym z delegatów rządu polskiego sprawującym opiekę nad Polakami deportowanymi do Zsrr, których wyzwolił pakt Sikorski_Majski. Po zakończeniu ewakuacji armii Andersa, Zachariasiewicz znalazł się na Bliskim Wschodzie. Do Londynu jechał służbnowo jako urzędnik rządowy i nie posiadał się z oburzenia, gdy i jego także wpakowano bez ceregieli do "Patriotic School". Nazwa oficjalna: London Reception Centre. Mój pobyt w tym "zakładzie" trwał tylko kilka dni. Wkrótce po przybyciu wezwany zostałem przed oblicze angielskiego oficera mówiącego po polsku jak rodowity Polak, a raczej jak rodowity lwowiak. Okazało się, że kpt. Malcolm Scott wychował się i mieszkał przed wojną we Lwowie. Zanim przystąpił do normalnego przesłuchiwania zarzucił mnie różnymi pytaniami na temat sytuacji w kraju. Odniosłem wrażenie, że w tych indagacjach było coś więcej, niż zawodowe zainteresowanie oficera kontrwywiadu. A nawet więcej niż sentyment cudziziemca do kraju, w którym spędził większość życia. Rozmowa miała charakter niemal towarzyski do momentu, gdy kpt. Scott poprosił o ujawnienie prawdziwego imienia, nazwiska, daty i miejsca urodzenia. Odmówiłem! - Ze względu na bezpieczeństwo ludzi w kraju - oświadczyłem - ujawnianie prawdziwych danych personalnych nie jest możliwe. - W takim razie nie będę mógł pana stąd wypuścić - oświadczył kapitan. - Niech się o to martwią polskie władze. Ja nie przyjechałem do Anglii z prywatną wizytą i nie jestem uchodźcą. Scott zmartwił się i zastanowił. - Czy jest pan oficerem w służbie czynnej? - Jestem. - W takim razie musi się pan stosować do rozkazów. - Wykonam każdy rozkaz wydany przez moich polskich przełożonych. - Czyli przez oficera VI Oddziału polskiego sztabu? - Tak jest. Scottowi rozpogodziło się oblicze. Odesłał mnie na salę. Po kilku godzinach zostałem wezwany ponownie. Tym razem Scott wystąpił w towarzystwie polskiego oficera. Przedstawił go jako majora Jana Krzyżanowskiego z Oddziału VI. - Proszę bez żadnej obawy podać kapitanowi wszystkie prawdziwe dane - oświadczył Krzyżanowski. - Będą otoczone najściślejszą tajemnicą. - Nazywam się Zdzisław Jeziorański. - Doskonale o tym wiedziałem, jak się pan nazywa - oświadczył tryumfalnie Scott. Mamy tu Polaka Adama Wysockiego, * który zna pana i pamięta sprzed wojny. Byliście razem na praktyce studenckiej w Bukareszcie. Chciałem tylko dopełnić formalności i przekonać się, czy pan mówi prawdę. A