Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nic innego! Ja z tobą, z tobą, bracie miły, dopóki mi żywota ostanie! Gdzie każesz, kędy poślesz! Rozpostarł obie ręce, uściskali się powtórnie, a staruszek Marcin płacząc z radości błogosławił po cichu. VI Czarna jak przepaść niezgłębiona była noc jesienna. Królewicz, którego teraz królem już zwano, bo sam jeden panował z nikim nie dzieląc władzy, stał obozem pod Wieluniem. Wojsko spoczywało znużone, ale czujność była wielka, nie zasypiała starszyzna. Bolko nauczył jej pilności tej, bo sam najpilniejszym był. Ogniska przygasić nakazano, straże gęsto chodziły po obozie, w namiocie pańskim ulubieńcy jego, Skarbimierz i Żelisław, dotrzymywali pola czuwającemu Bolesławowi. Zniżonymi głosy rozmawiano po cichu. Namiot królewski nielepszym był od tych, w których starszyzna jego noclegowała. Na dworze swym lubił Bolko wystawę, ale wygodami w pochodzie pogardzał. W jednej zbroi się kochał i ta najpiękniejszą, choćby najdroższą być musiała. Powaga w nim była z prostotą, majestat z chrześcijańska, połączony pokorą. Nieznany człek, spotkawszy go, uchyla głowę przed nim, wybranego czując. - Miłościwy panie - odezwał się Żelisław Złota-Ręka - spocznijcie już. Pora spóźniona. Bóg łaskaw, bezpieczni jesteśmy;, nie napadnie na nas nikt w tę noc ciemną. Zbyt się troszczyć nie ma o co! - Doślemy jeszcze czaty, ludzi doborowych, co wszystkie stanowiska obejdą - dodał Skarbimierz Jednooki. - Spocznijcie, panie, potrzeba wam spoczynku. - Spocznę! O, noc długa! - odparł Bolko - ale wprzódy uczynię, co postanowiłem. Drużynę wezmę i obóz z nią objadę, potem już legnę spokojny do dnia białego. - Zbyteczne to - rzekł Żelisław. - Lepiej zbyt się troszczyć niż za mało - rzekł król śmiejąc się. - Drużyna czeka już na mnie, objedziemy okolicę; mam niepokój jakiś i trwogę... - I ja pojadę z wami - dodał Skarbimierz. Wtem chłopię uchyliło opłotek namiotu i oznajmiło: - Stoi drużyna i w pogotowiu czeka. Ruszył Skarbimierz, kazał sobie podać konia. Król zbroję poprawił, hełm włożył, płaszcz mu na ramiona rzucono, na miecz, który przypiął, popatrzał i wyszedł przeżegnawszy się z namiotu. Noc straszliwie ciemna była, deszcz poprószał drobny, wilgotny wiatr kiedy niekiedy przesunął się po obozowisku, na szałasach poruszając gałęzie. Wyszedłszy król ucha nastawił, rękę doń przykładając. - Słyszysz? - odezwał się do Żemły. - Nic, jeno obóz, który zawsze tak dysze, gdy usypia - odpowiedział zapytany: - Nie, nie tak on dysze - rzekł król - oddech ten znam! Słychać z dala tętent powolnie idących koni! - To stado nasze na paszy - rzekł Żemła. - Słyszę ja i stado - mówił król potrząsając głową. - Tętent to inny: mierzony, zgodny... Niespokojnie się obejrzał po swoich. - Na konie! - rzekł stłumionym głosem. Ręką wskazał i sam ruszył przodem. Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddalili się od namiotów, idy w głębi gdzieś nocnej wyraźnie usłyszeli stąpanie koni, i stłumiony brzęk żelaza, jak gdy się miecz z boku potrząsa, i niby gwar jakiś głuchy. Król podniósł się na koniu i ucha nastawił. - Pomorce idą na nas! - zawołał. - Za mną, na nich! Zaledwie się puścili z miejsca, gdy już na krańcach obozu, wśród ciszy nocnej, odezwały się krzyki, zabrzęczały i świsnęły dobyte miecze. Pomorce wtargnęli między namioty i szałasy. Orszak królewski cwałem się rzucił w tę ciemność czarną jak otchłanie; szczęściem konie znały i czuły drogę, mijały ogniska i barłogi i dopadały na kraj obozowiska, gdy znaczny, jak się domyślać było można, oddział napastników, na szałasy się wdarłszy, zaczynał tratować uśpionych i mordować zbudzonych. Ogromna wrzawa rozlegała się po całej dolinie. Ludzie przerażeni zrywali się z pierwospów nieprzytomni. Koni nie było pod bokiem, zbroi i broni omackiem szukać musiano, zamieszanie straszliwe szerzyło się z trwogą razem. Lecz Bolko już na karkach Pomorcom siedział, którzy wcale się nie spodziewając tej gotowości do boju, a ujrzawszy nieprzyjaciela zbrojnego, natychmiast się cofnęli i uchodzić zaczęli przelękli, sądząc, że wpadli w zasadzkę. Mały oddział królewski rozdarł się na dwie połowy, aby z dwu stron razem na nieprzyjaciela uderzyć. Noc sprzyjała obronie, bo liczby szczupłej Pomorcy nie mogli zobaczyć - strach ją podwajał. Uchodzili napastnicy, a lud tymczasem wybiegał z szałasów i chwyciwszy, co znalazł naprędce, w pogoń śpieszył poczuwszy, że nieprzyjaciel uchodzi. Przed chwilą w śnie pogrążony obóz zakipiał, zawrzał, a starszyzna, wprędce gotowa, leciała pędem na pomoc Bolesławowi. Sam on ze swoją drużyną ścigał uciekających z tą wściekłością, która go w boju opanowywała i której nic pohamować nie mogło. Skarbimierz musiał, zaskoczywszy przed konia. za cugle go pochwycić i gwałtem niemal wstrzymać od dalszej pogoni, która na zasadzkę niebezpieczną zaprowadzić mogła. Bolesław, gniewny na niego, ledwie się dał ubłagać, aby do obozu zawrócił. Tu, zaraz po rozsypce Pomorców, pośpiesznie zaczęto przygasłe rozniecać ogniska; obóz, ciemny wprzódy, zaświecił czerwonymi dymy i płomykami, około których gromadziło się niespokojnie żołnierstwo. Choć niebezpieczeństwo już przeszło, zbroili się co prędzej ludzie, inni konie z pastwisk pędzili i uzdali. Krzyk, wrzawa, ale razem radość wielka ze zwycięstwa niespodzianego rozległy się szeroko. Noc nagle dniem niemal się stała. Wszystko było już w pogotowiu do walki i wzywało do niej. Bolko znużony, hełm zdjąwszy, wracał ku swoim namiotom, gdy Skarbimierz, który za nim pozostał był nieco, nadbiegł zapowiadając, że jeńca jakiegoś wziętego Pomorcom prowadzono. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, miał to być któryś z dowódców wyprawy. Z nim zabrano także kilku ze starszych