Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Drewno, gleba, kamień, woda – mieszkańcy Krainy darzyli miłością każdy przejaw życia. – Ur-lordzie – jęknął starzec. Covenant odwrócił się gwałtownie. Żal płonął w nim niby gniew. Miał ochotę zawyć wściekle do Wzgardliwego: Co zrobiłeś? Wstrzymał się jednak, Linden i stary gapili się bowiem na niego. W oczach Linden widniała troska, jakby obawiała się, że pomieszało mu się w głowie, mężczyzna zaś cierpiał jakieś nieodgadnione męki. Covenant stłumił gwałtownie gniew, lecz ów wysiłek był słyszalny w jego głosie. – Co pozwala tej pochodni płonąć? – Wstyd mi! – odparł starzec załamującym się głosem, jakby miał zaraz zalać się łzami. Nie usłyszał pytania Covenanta. Przeszkodziła mu w tym osobista udręka. – Tę świątynię – wydyszał – wznieśli najdawniejsi przodkowie ojca mojego ojca. Żeby czekała. My nie zrobiliśmy nic! Inne izby popadły w ruinę, sanktuaria... – Zamachał gwałtownie pochodnią. – Nie zrobiliśmy nic. Nic, od dwudziestu pokoleń. To rudera... niegodna ciebie. Nie wierzyliśmy w obietnicę, którą nam powierzono... całe pokolenia Wyzwolonych, tak podszytych tchórzem, że nie chcieli uwierzyć w najwznioślejsze proroctwa. Postąpiłbyś słusznie, gdybyś mnie powalił. – Powalić cię? – oburzył się Covenant. – Nie. – Zbyt wielu aspektów całej tej sytuacji nie rozumiał. – O co ci chodzi? Dlaczego się mnie boisz? – Covenant – wydyszała nagle Linden. – Spójrz na jego rękę. Stary ociekał wodą, podobnie jak oni. Krople skapujące z nasady pochodni były jednak czerwone. – Ur-lordzie! – Staruszek padł na kolana. – Nie jestem godny. – Drżał z trwogi. – Frymarczyłem wiedzą niegodziwych. Nauczyłem się władzy nad Słonecznicą od ludzi gardzących obietnicami, którym poprzysiągłem wierność. Och, oszczędź mnie! Wstyd mi. Wypuścił pochodnię i pokazał Covenantowi lewą dłoń. Żagiew zgasła, gdy tylko wypadła mu z ręki. Kiedy uderzyła w podłogę, rozsypała się w proch. Przez dłoń biegły dwie długie szramy. Krew ciągle z nich wyciekała, jakby nie mogła zakrzepnąć. Covenant wzdrygnął się. W oddali rozległ się gniewny pomruk gromu. Z pochodni został jedynie popiół. Płonęła i utrzymywała się w całości jedynie dzięki mocy, którą włożył w nią starzec. Mocy jego krwi? Covenantowi zakręciło się w głowie. Nagłym bólem przeszyło go wspomnienie o Joan. Joan rozdrapującej grzbiet jego dłoni i oblizującej palce. Zawroty głowy pozbawiły go równowagi. Usiadł ciężko, opierając się bezwładnie o najbliższą ścianę. Deszcz niósł się echem w jego uszach. Krew? Krew? Linden poddała dłoń starego oględzinom. Przysunęła ją do ognia i rozpostarła palce. Uścisk na nadgarstku spowolnił wypływ krwi. – Rana jest czysta – oznajmiła bezbarwnym, bezosobowym głosem. – Żeby zahamować krwawienie, potrzebny będzie bandaż, na szczęście nie ma zakażenia. Nie ma zakażenia, wydyszał Covenant. Jego myśli wlokły się jak okulawione. – Skąd wiesz? Skupiła uwagę na ranie. – Co? Z wysiłkiem zapytał ponownie: – Skąd wiesz, że nie ma zakażenia? – Nie mam pojęcia – odparła z wyraźnym zaskoczeniem. – Widzę to. Widzę... – jej zdumienie narastało – ...ból. Ale rana jest czysta. Skąd... Ty tego nie dostrzegasz? Potrząsnął głową. Potwierdziła jego poprzednie wrażenie: jej zmysły dostrajały się już do Krainy. A jego zmysły nie. Był ślepy na wszystko, co nie ukazywało się na powierzchni. Dlaczego? Zamknął oczy. Pulsował w nim zadawniony żal. Zapomniał, że drętwota boli tak bardzo. Po chwili Linden poruszyła się. Słyszał, jak przeszukuje pomieszczenie. Zbliżając się do staruszka, darła kawałek tkaniny, by zrobić bandaże. „Nie przegrasz...” Przemknęło mu przez głowę, że jego spisano już na straty. Ta myśl podziałała na jego obolałe serce jak sól na otwartą ranę. Dym? Krew? Jest tylko jeden sposób na to, by zranić człowieka. Oddać mu coś zniszczonego. Niech to piekło. Jego uwagę przyciągnął jednak starzec. Pokłonił się przed nim, dotykając mokrą, siwą głową kamienia. Dotknął dłońmi jego butów. – Ur-lordzie – jęknął. – Ur-lordzie. Wreszcie przybyłeś. Kraina jest ocalona. Ten hołd wyrwał Covenanta z duchowego zamętu. Nie mógł pozwolić, by zawładnęła nim niewiedza albo poczucie utraty. Nie zamierzał też dopuścić do tego, by traktowano go jak jakiegoś zbawcę. Nie potrafił żyć z taką wizją samego siebie. Podniósł się, złapał staruszka za ramiona i pociągnął go w górę. Mężczyzna zatoczył oczyma ze strachu. Ich białka zalśniły w blasku ognia. – Powiedz mi, jak się nazywasz – poprosił Covenant, przemawiając cicho i spokojnie, by go uspokoić. – Jestem Nassic, syn Jousa, syna Prassana – odparł stary, jąkając się. – W prostej linii, syn za synem, potomek Wyzwolonego. Covenant skrzywił się. Wyzwoleni, których znał, byli pustelnikami, zwolnionymi ze wszystkich zwyczajowych obowiązków, by mogli podążać za osobistą wizją. Jedna z nich uratowała mu kiedyś życie. I straciła własne. Inny zajrzał w jego sny i powiedział mu, że śni prawdę. Wziął się bezlitośnie w garść. – Co było jego powołaniem? – Ur-lordzie, on przewidział twój powrót. Potem przybył w to miejsce, do dolinki położonej pod Wartownią Kevina, której nazwa pochodzi z czasów tak zamierzchłych, że nikt już nie pamięta jej znaczenia. Głos Nassica uspokoił się na chwilę, zupełnie jakby starzec recytował coś, co znał bardzo dobrze. – Wzniósł tę świątynię jako miejsce przywitania dla ciebie, miejsce uzdrowienia, albowiem w owym czasie ludzie nie zapomnieli jeszcze, że twój świat pełen jest niebezpieczeństw oraz walki i krzywdzi nawet swych bohaterów