Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Grały jeszcze panny i śpiewały, mimo wymawiania się; chciano jeszcze zaprosić gościa, ale się nie dał, był złamany; na ostatek jednej z panien, może trochę złośliwie, przyszło na myśl napaść na Mirę, aby i ona zagrała. Zaledwie myśl ta rzuconą została, pochwycili ją wszyscy, otoczyli, obiegli. Walenty przyszedł z innymi; mężczyźni poklękali z kielichami, całowano w nogi, chciano ją gwałtem zanieść do klawikordu. Mira zarumieniła się z początku, drgnęła jakby gniewem. - Jakże pan może żądać tego po mnie - odezwała się rwąc rękawiczkę - żebym ja grała po panu? - Dlaczegoż nie? - odparł Walenty - ja nie jestem artystą. - Więc to ma być jakiś popis... jakieś wyścigi? - spytała. — Nie — zawołał Orbeka — ja to rozumiem inaczej. Każdy z nas ma coś w duszy, do tej myśli swej dobiera muzykę, jaka ją najlepiej wyraża. Te panie śpiewały piosenki, świeże i melodyjne, jak ich młodość, ja wypowiedziałem burzę moją i zwątpienie. — A cóż ja wam powiem nowego? — żywo przerwała Mira — nie znajdujesz pan, że może nie chciałabym wyspowiadać się z tego, co czuję? i że szczebiocząc, czego nie czuję, na śmiech się narażę? — O moja duszo! — przerwała pani domu — co wy tam filozofujecie! graj, co umiesz, i po wszystkim. Mira także, nim siadła, zdawała się walczyć z sobą, ale w oczach jej rozżarzał się ogień, rzuciła podarte rękawiczki, chustkę, i śmiało się przysunęła do klawikordu... Cisza, wielka cisza rozlała się po salonie, a było jej potrzeba, aby posłyszeć pierwsze dźwięki tej sonaty Beethovena, którą nazwano Nocą księżycową. Od pierwszego dotknięcia Walenty zadrgał, poznał mistrza; klawikord śpiewał pod palcami; muzyka nie zdawała się wykonywaną mozolnie, ale płynącą gdzieś z jakichś sfer niedościgłych. Pospolitsi znawcy i słuchacze omylili się na prostocie tego szerokiego wstępu, posądzając Mirę o niewielką wprawę, ale po tym hymnie nastąpiła zagadka, którą się podobało komuś nazwać „kwiatem zawieszonym wśród dwóch przepaści", zdeptawszy ten kwiat, Mira rzuciła się na część ostatnią pełną burz, piorunów, szaloną, szyderską, łzawą, namiętną i doskonale w istocie malującą stan jej duszy! Tu dopiero zajaśniał cały talent wirtuozki. Walenty, który z początku siedział osłupiały, wstał, zakrył rękami oczy, rozgorzał. Coś takiego doznał w duszy, niepokój jakiś tak nim rzucił, iż zrazu chciał uciekać, ledwie całą siłą rozwagi pohamował się i pozostał. Nieopisane oklaski zatrzęsły całą salą, godzili się na to wszyscy, że gra Miry była najświetniejszą ze wszy- stkich. Walenty zbliżył się, pocałował ją w rękę i rzekł stłumionym głosem: – Byłbym szczęśliwym, gdybym kiedy w życiu tak potrafił myśl mistrza wyrażać.. Pani sama jesteś mistrzem. Mira, już zupełnie ochłonąwszy ze wzruszenia, szczęśliwa była tylko z otrzymanego tryumfu. Struny uczucia przebrzmiały, dźwięczała miłość własna. Bukowiecka winszowała, ale kwaśno; panny unosiły się, ale posępne; po tych popisach posmutniało, gdy z drugiego pokoju, w sam czas, zabrzmiała kapela sprowadzona, a gospodarz, podawszy rękę matronie, zacnej pani sędzinej, rozpoczął polonezem. Po tych uroczych dźwiękach jak się mogła wydać skrzypka ślepego Aronka i basetla z klarnetami, nie powiemy, ale dla młodych uszów była muzyka ta milszym zwiastunem niż pierwsza. Mira, która była namiętną tanecznicą, zadrżała, rzuciła oczyma na posępną twarz Orbeki. — Tańcujesz pan? — spytała. - Nigdy! - A! co za szkoda! a ja tak namiętnie, tak szalenie lubię taniec. Młodzież cisnęła się, zamawiając już do mazurów; piękna warszawianka szukała oczyma towarzysza skocznych marzeń; osiemnastoletni Staś, syn pana sędziego Dostałowicza, otrzymał pierwszeństwo; chłopak był śliczny, a wyraz jego twarzy tak słodyczy pełen, że go nieraz za panienkę żartami przebierano. Zalotnica jak wędką rzuciła nań okiem, wlepiła w niego wejrzenie i przyszedł do niej posłuszny. - Wybieram sobie pana za tancerza na wieczór cały. Staś rozpromieniał, pożerał ją dawno oczyma, o biednym panu Walentym nie było już mowy, ni myśli, ni wejrzenia dla niego. Orbeka po polonezie usunął się na ganek, wykradł był swoją czapkę i miał podstępną myśl powrócenia do domu, czuł, że pobyt dłuższy coraz się stawał niebezpieczniejszym, głowa i serce obłąkiwały się, a kobieta ta już o nim nie myślała wcale. Uśmiechała się do aniołkowatego Stasia, który zdawał się z nią unosić w siódmym niebie. Para to była prześliczna. Mira będąc posłuszną tylko popędowi, nie rachubie, wcale jednak nieźle postąpiła, tracąc z oczów Orbekę, bo już i gospodarstwo się na nią trochę krzywili, widząc, jak on ją ścigał oczyma, i goście szeptali. W ten sposób uniewinniła się zupełnie, odzyskała serca gospodarzy, a uszczęśliwiła Stasia, który by był się dał już za nią w drobne sztuczki posiekać