Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Teraz, kiedy miały nie mieć już dalszego ciągu, kiedy w nowy sposób zaczęły należeć do przeszłości, wydawały się dziwnie odmienne. Ten etap jego życia już się zakończył i należało usunąć go w najdalsze zakamarki pamięci. Jedyną jego pozostałością, jaką miał zabrać ze sobą, wkraczając w nową fazę życia, była ta garstka ludzi i veichów, mających podążyć jego śladem przez wschodnią bramę miasta przed następnym zachodem słońca. Jego przyszłość była w dalszym ciągu nierozerwalnie związana z ich przyszłością i miała niemal całkowicie zależeć od Yeremy, jedynej istoty, do której miał zaufanie i jedynego mężczyzny, u jakiego kiedykolwiek w życiu szukał oparcia i rady. W chłodnym, stojącym powietrzu, gwiazdy oświetlające drogę zdawały się wisieć nienaturalnie nisko. Kiedy tak jechał przed siebie, bez trudu potrafił sobie wyobrazić, że mógłby sięgnąć ręką i ich dotknąć. Przebywał na Haidrze bardzo długo - połowę swego życia - i zdążył się już do tego przyzwyczaić. Na samym początku, w Omerze, często myślał o opuszczeniu tej planety i spędzeniu reszty życia tak, jak spędził większość lat swego kształcenia - na statku, odwiedzając inne światy i cywilizacje. Z biegiem lat te marzenia opuściły go i dziś rzadko zadawał sobie trud odgrzebywania wspomnień z życia w przestrzeni czy na tych obcych planetach, na które udało mu się wtedy rzucić okiem. Już od pewnego czasu Haidra - a właściwie sam Azreon - stały się dla niego wszystkim, co w całym wszechświecie miało jakiekolwiek znaczenie, stały się dla niego niemal wszystkim, czym ten wszechświat w ogóle był. Nawet wojna zatarła się w jego świadomości, niewymuszaną swobodą omijana w jego rozmyślaniach. Teraz jednak patrząc na gwiazdy widział w nich odwzorowanie gigantycznego konfliktu, angażującego miliony międzygwiezdnych statków, wysysającego zdolności wytwórcze tysięcy światów i miliardów rozumnych istot. Ta myśl sprawiała, że nawet same gwiazdy stawały się wrogie, jak niesione wiatrem drobiny srebrzystego pyłu, dniem i nocą nękającego Syrenę. Z rozmyślań wyrwał go dźwięk dzwonka. Podniósł głowę i dostrzegł grupę sioconów, pędzących tuzin wychudłych zwierząt i usuwających się właśnie z drogi, by przepuścić karawanę. Jeden z sioconów trzymał w ręku maleńką latarnię, której światło wyłaniało z mroku oczy zwrócone w kierunku mijającego ich Remy’ego. Oczy te lśniły, ale na wszystkich twarzach malował się jednolity wyraz wypranego z ciekawości otępienia. Prowadzili bydło do miasta, do rzeźni, gdzie zwierzęta miały zostać zarżnięte, a ich mięso zasolone i zmagazynowane w składach. Musiała to być nadwyżka zwierząt z jakiegoś wiejskiego stada, likwidowanego teraz przed nadejściem jesieni, w okresie gromadzenia zapasów na zimę. Kiedy wozy przejechały, sioconi wpędzili swoje zwierzęta z powrotem na drogę i w milczeniu wznowili swą nużącą podróż. 10. Pojazdy zjeżdżały w dół długiego, usianego bryłami skalnymi zbacza. Zaprzężone do nich silne, kosmate zwierzęta starannie wybierały sobie drogę, ciągnąc wozy to w jedną, to w drugą stronę, posuwając się do przodu jak pijak próbujący przejść wzdłuż nakreślonej kredą linii. Pospuszczały nisko głowy, wywiesiły języki z pysków i ciężko dysząc cierpliwie ignorowały kłęby much brzęczących wokół ich oczu i uszu. Przed nimi rozciągała się ogromna, jednostajna równina, zwana pustynią Syrenę. Pustynia ciągnęła się aż po horyzont niczym leniwy, szary ocean, z falami, które ktoś w jednym ułamku sekundy powstrzymał i na wieki zestalił w bezruchu. Powietrze było zupełnie spokojne, a niebo bezchmurne, lecz horyzont rozmazywał się w bijącej od skał rozedrganej mgle żaru i w zasnuwających go jak dym cząsteczkach zawieszonego w oddali pyłu. Nie rosło tu nic poza przypadkowym źdźbłem szorstkiej, zielonej trawy i przysadzistymi sukulentami, które wyglądały raczej na fragmenty skał czy krystaliczne nacieki niż żywe organizmy. Tu i tam powierzchnię skał przecinały pęknięcia i rozpadliny, a spod ich krawędzi często błyskała plama zieleni. Na Syrenę nawet roślinność chroniła się we wszelkie dostępne miejsca przed wypalającym wszystko na popiół słońcem. W głębszych szczelinach ziemia powinna być chłodna, a mogła nawet zawierać odrobinę wilgoci. Wegetujące w nich rośliny nie potrzebowały obfitego ulistnienia - słońca zawsze miały pod dostatkiem, a czynnikiem limitującym była woda. Życie na Syrenę toczyło się w zwolnionym tempie. Nie było tu ssaków ani ptaków - jedynie jaszczurki potrafiące żyć przez kilka dni energią uzyskaną ze schwytania pojedynczego owada. Nawet owady były tu ospale i bardzo rozważne; jeżeli miały skrzydła, to rzadko ich używały. Było tu po prostu za mało energii, by trwonić ją na taki zbytek jak latanie. Z twarzą niemal całkowicie zakrytą wyprofilowaną, plastikową maską, przyciemnionymi okularami i filtrami na nos i usta, Remy obserwował zejście kolumny mając żarliwą nadzieję, że żaden z wozów nie złamie koła. Wewnątrz luźnej, białej koszuli skurcz międzyżebrowych mięśni spinał mu klatkę piersiową bolesną obręczą. Nie znał przyczyny tego bólu, ale wiedział, że za jakiś czas sam przejdzie. Być może ból ten miał coś wspólnego z nagromadzeniem się w jego ciele nadmiaru odpadów produktów przemiany materii, bo zupełnie się nie pocił - jego ciało przywykło do maksymalnego oszczędzania wody. Sięgnął ręką, by delikatnie poruszyć maską; jakkolwiek by ją założył, zawsze któryś z jej elementów ocierał mu twarz, ale jeżeli co jakiś czas lekko nią poruszał, uszkodzenia skóry nie były poważne. Nie mógł sobie pozwolić na otwarte, nie gojące się rany. Ramon Delizia, przyodziany podobnie jak Remy i dosiadając jednego ze sprowadzonych przez ludzi z Omeru, specjalnie wyhodowanych koni, ruszył powoli w poprzek zbocza w jego kierunku i równając się w końcu z Remy’m ściągnął cugle. - Niech pan popatrzy ostatni raz na horyzont - powiedział Remy, wyraźnie i dość głośno wymawiając słowa, by można go było dosłyszeć i zrozumieć przez maskę. - Jutro, kiedy będziemy już daleko na równinie, pogrążymy się w czymś w rodzaju otchłani, w świecie o kompletnie rozmazanych krawędziach, pod niebem patrzącym na nas jak ogromne, błękitne oko, spowite kręgiem ognia. Wygląda to zupełnie niezwykle nawet wtedy, gdy powietrze jest zupełnie spokojne, ale kiedy zrywa się wiatr, wrażenie staje się naprawdę niesamowite. - Ile czasu zajmie nam dotarcie do masywu centralnego? - spytał Delizia. - Pięć, może sześć dni. Droga jest dość łatwa. Zaspy pyłu nie są zbyt głębokie i jeśli tylko zwierzęta potrafią utrzymać się z dala od rozpadlin, nic im nie może się stać. Choć oczywiście nie można ich za bardzo poganiać. Po prostu trzeba uzbroić się w cierpliwość. Jak natomiast wyglądają warunki bliżej wnętrza pustyni, po prostu nie wiem. Można się tego tylko domyślać