Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nagi miecz robił długie rysy na ziemi, na piersi błyskała mu mizerykordia o złocistej rękojeści. Jomsborczycy leżeli tu tam przed szałasami, mruczeli pod nosem pieśni, jedli i pili, ledwo rzucali nań wzrokiem w wyniosłej, pogardliwej obojętności. Ketl przyjął gościa nachmurzony i niechętny. Siedzieli naprzeciw siebie, milczeli, mierzyli się chłodnym spojrzeniem, za którym się czaiła - niby za gęstwą puszczy - podstępna czujność i pierwotna nieufność. Nie odwiedza się siedliska Wikingów bez celu. Grzeczne powitania Arnulfa chcącego poznać walecznego wodza normańskiej drużyny, o której czynach tak głośno nad całym Bałtykiem, nie uśpiły gotowości Ketla. On również jest rad z zetknięcia się z mężnym rycerzem niemieckim, który jest wielkim panem w swoim kraju. Siedzieli, lśniący i groźni, w dusznym upale południa. Przemykające się przez gałęzie dębu ruchliwe plamy słońca padały na ich zbroje. Ketl wspierał się oburącz na rękojeści miecza. Krąg wojowników nie podnosił oczu, zatopiony w wypoczynku - czujnym, gotowym w każdej chwili do zmienienia się w ruchliwy zamęt walki. Opodal przy strumieniu dwóch mężczyzn czyściło zbroje; raz wraz łyskały one odbitymi promieniami słońca, dość hojnego, by rzucać je wszędzie przy każdym ruchu pancerza. Półgłośny gwar unosił się nad obozowiskiem. W tym gwarze wypoczynku brzmiała nuta groźna i bezwzględna - Arnulf wsłuchiwał się w nią, myślał, jak bardzo jest cenny ten sprzymierzeniec, którego miał zjednać dla Ody. Ketl miał twarz szeroką, skupioną, z sinawą szramą od ucha poprzez policzek do nosa. Nabył ją walcząc z Norwegami u skalistego Bornholmu. Łodzie wsparły się o siebie burtami, kiwały się pod długą falą zimnego morza. Na wschodzie biły proste słupy ognia. Na sczepionych łodziach wszystko się gotowało w bezładnej, gorączkowej walce. Rum bitwy mieszał się z przestraszonym krzykiem mew, wirujących w płochliwej chmurze nad kotłowiskiem ludzkich ciał. Plusk padającego trupa zwabił je, zniżyły się, szukając żeru. Głośne okrzyki znów odegnały je w górę. Słońce wychyliło się zza ciemniejącej tarczy wód i pierwszy promień, przebiegłszy ukosem nieboskłon, rozświecił błysk miecza spadającego na Ketla. Jarl padł, ciemieniem uderzając o burtę, z twarzą zwróconą ku rozjaśnionemu niebu, buchając strugą krwi. Lecz walka już się skończyła, ciała Norwegów zasłały dno łodzi. Ketla odwieźli towarzysze do swej nadmorskiej twierdzy. Gdy rana się goiła, Wiking rozdzierał ją, rozdrapywał, by wszystkim wrogom świadczyła o jego męstwie. Odtąd zwano go Ketlem Sinogębym. Turzą czaszkę - znak wodza - trzymał między stopami. Arnulf spuścił na nią oczy, podniósł je, wbił źrenice w nieruchome spojrzenie Wikinga i rzekł nagle: - Dziwi mię, żeście zgodzili się przenieść tu z wygodnego grodu. Ale Ketl zrobił szeroki ruch ręką. - Wikingom najlepiej pod niebem - rzekł, choć fala krwi napłynęła mu do twarzy, a blizna zsiniała. - Unger to sprawił - szepnął Arnulf od niechcenia. - Niech baczy, by miecz Wikingów nie rozpłatał mu czaszki. - O wa! - niedbale powiedział Arnulf - ludźmi Bolka jesteście, a on obroni biskupa. Ketl się zerwał, złapał rękojeść miecza. Nachylił się ku Arnulfowi i krzyknął w najwyższym gniewie: - Przyszliście lżyć mię, panie? - Na Boga, którego wyznaję, nie! Ale tak ludzie prawią. - Póki nie mają przerżniętych gardzieli. Wikingi jomsborscy niczyimi nie są i nie będą, jeno bractwa. - Ale z Bolkiem pójdziecie? - Na młot Tora, nie! - Czemuż to? - Bolko brata mego ubił, mężnego Gorma. Napadł nań w lesie z wielką siłą. Gorm był po walce, wymęczony pochodem i stratą wielu z bractwa. Podstępem nań napadł. - Bolko zawsze podstępem walczy. - Walny woj jest. Chytry i mężny - powiedział ponuro Norman. - Ale pozna jeszcze miecze jomsborskie. - Oda i jej synowie liczą na waszą pomoc w walce z Bolesławem. - Wy się strzeżcie - powiedział Ketl chmurnie - i wy poznacie jeszcze nasze miecze. Jomsborga nie pobił dotąd nikt. - A Mieszka? - Z dobrawoliśmy się ułożyli - mruknął Ketl, ale pręga na twarzy znów mu zsiniała. Więcej Arnulf nic z niego wydobyć nie zdołał. Liczył idąc tu, iż zobowiąże go do przysięgi na młot Tora, że Jomsborg stanie po stronie Ody. Lecz ponury Dun jeno groził wszystkim, za nikim nie opowiadał się na pewno. Może czekał rozkazu z Jomsborga? Jednakże nie stanie pewnie przy Bolku, Arnulf pokrzepił się tą myślą. Wjeżdżając w najeżoną ostrymi belkami bramę grodu, oczy już miał pogodne. Zastał Odę niespokojną, gorączkowo chodzącą z kąta w kąt. Na pytanie o jomsborczyków odrzekł, że jest ich pewny, choć sam tej pewności nie miał. Oda spojrzała nań bystro i spytała: - Skądże ta pewność? Począł jej opowiadać o rozbiciu griżdżi Gorma, Ketlpwego brata. W on czas jeszcze Jomsborg wadził się z Mieszka. Wyprawy szły na Pomorze, Gorm zapuścił się dość daleko w puszczę, gdzie siedzą rozrzuceni po rzadkich polanach Śliźnie. Zrazu dobrze szło jomsborczykom - pobili Śliźniów i starostę ich wzięli w jeństwo. Oda spojrzała z uznaniem na Arnulfa. - Skąd wiecie o tym? Ja tu siedziałam cały czas i nie słyszałam. - Mała wojna nie dochodziła waszych uszu, pani. Skoro Ketl powiedział, że mu brata Bolesławowi zabili, odszukałem Przemka Świradowica. W wielkiej z nim zażyłości żyję. - On Bolków drug, wiem. - Brat wasz, Bernard, tak rzekł do mnie, gdy odjeżdżał: “Miecz twój przyda się Odzie, Arnulfie. Ale więcej przydadzą się jej twoje oczy i uszy. Jej tam wielu nie ufa, a ty, prawy rycerz niemiecki, patrz i słuchaj". Patrzę i słucham. Oda poruszyła się niespokojnie. - Zmowy na mnie knują, wiem. - Zmowy i niezmowy, różnie bywa. Ja z Przemkiem często w komorze się zamknę, miód pociągamy, bajam i on baje. Młody jest. Słucha chciwie, gdy mu o rycerskich sprawach w cesarstwie i w Italii opowiadam, ale i sam nie lubi siedzieć na ogonie. Baje więc mi o bitkach i o różnościach, o Bolku i o drużynie, kto się lubi, kto się czubi. - Powiadajcie, jak tam było z Gormem? - Przemko i sam bajał, i starego tarczownika przywiódł, który jest ze Śliźniów. Zowie się Giez, czy jak mu tam. Walny chłop. Ale po naszemu nie gada ni rozumie. Przemko mi wszystko wykładał. Giez zadumany przypominał sobie, jak to przyszedł z puszczy. Mały Dzierżyk był z nim, nynie tyli chłop, onże Dzierżyk. Wiele się zmieniło od tego czasu. Sam on, Giez, tarczownikiem został, starszym w dziesiątce. Łupu zdarł trochę, ale mało, mało. Jeszcze daleko do pancerza a szłomu, daleko do drużyny księżej. A taki był cel Gza: drużyna