Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ileż jeszcze roboty do zrobienia, jak wielkie są kopce młodych serc i umysłów, z których każde należałoby podnieść, oczyścić ze szlamu złych uczuć i przekonań i zaopatrzyć w najpiękniejsze sportowe prawdy, które mówią, że człowiek stojący naprzeciw ciebie to przeciwnik, a nie wróg, że zwyciężać – to znaczy myśleć, a nie ufać potędze mięśni i zajadłości. A przecież patrząc na tych podpitych, głupich wyrostków z galerii i tych podnieconych cudzą siłą cherlawych buchalterów z parteru, nie mogę się oprzeć pewności, że jest coś, co nas wszystkich na tej sali łączy dobrowolnie i szlachetnie. Jest to chyba wspólna nam wszystkim tęsknota za podziwem, za uwielbieniem tych męskich wartości, które za chwilę błysną – przez ułamek sekundy chociażby – między linami ringu. I jeśli zadaję sobie często przez tyle lat pytanie: czy warto nadal bić gołymi pięściami w kamienną ścianę upartej głupoty i złej woli? – to zawsze na kilka chwil przed rozpoczęciem meczu widzę jasno i najlepiej, że warto, że trzeba, że musi się ciągle jeszcze odwalać brudną robotę, aby czasem, kiedyś, jak przy przemywaniu złota, błysnęło wśród błotnistej mazi ziarnko czystego kruszcu...” Kierownik przesunął się pod ścianę i przycisnął swe potężne bary do gimnastycznych drabinek. W tej chwili ósemka Poznania wyszła na ring. Błysk lamp fotoreporterskich, zmieszana Wrzawa podnieconych głosów, prezentacja zawodników. -...W wadze półśredniej – Cichoń, Poznań... – obwieszczał spiker zawodów. Z poznańskiego szeregu wystąpił młody, mocno zbudowany chłopak, o miłej, otwartej twarzy i krótko przyciętych jasnych włosach. Skłonił się energicznym, oszczędnym gestem w prawo i w lewo, po czym podszedł do swego warszawskiego przeciwnika i wyciągnął doń przyjaźnie obie ręce. – Przyjemny chłopak – rzucił z cicha kierownik. – Przyjemny, wiadomo: uczeń, jak to u nich w Poznaniu tacy boksują – podchwycił jakiś przygodny sąsiad z boku. I już wymieniali krótkie uwagi, jak to na meczu. 2 Kierownik miał dziesięcioletniego synka, którego bardzo kochał. Kiedyś w kwietniu Grześ – tak się ów syn nazywał – poinformował ojca, że najgorętszym jego pragnieniem jest obejrzeć pewien film, wyświetlany właśnie w kinie „Ochota”. Kierownik westchnął, zebrał cały zapas przedsiębiorczości i hartu ducha i udał się wraz z Grzesiem z Saskiej Kępy, gdzie mieszkali, na Grójecką – czyli na drugi kraniec Warszawy. Po dwóch niemal godzinach stania w kolejce bilety zostały zakupione i kierownik wraz z Grzesiem zajęli swe miejsca na kinowej widowni. Jeszcze przed rozpoczęciem seansu kierownik, jak zresztą wszyscy na sali, zwrócił uwagę na grupę rozbawionych wyrostków, którzy o kilka rzędów przed nim wyczyniali najrozmaitsze ostentacje, mające oznaczać dowcip i swobodę zachowania. Te niezwykle humorystyczne kawały polegały na wzajemnym zrywaniu sobie czapek z głów i rzucaniu tychże w najodleglejsze kąty widowni, co zmuszało pozbawionych w ten sposób nakryć czaszki do nieustannego wędrowania i przepychania się przez zatłoczone rzędy krzeseł. Igraszkom tym akompaniował podniesiony i arogancki ton uwag, jakimi czarujący młodzieńcy obrzucali postronnych widzów, którzy wydawali się być niezadowoleni z tych objawów radości życia. Wszyscy ci młodzi ludzie nosili spiętrzone i ufryzowane grzywy wybrylantynowanych włosów, ubrani byli z tanią, brudnawą elegancją i sami sobie wydawali się być szczytem junactwa, wdzięku i wesołości, która – ich zdaniem – winna budzić ogólny zachwyt. Kiedy światło zgasło, a chłopcy ci nie przestawali się awanturować, wstawać, popychać, zasłaniać ekran, pochylił się ktoś siedzący za nimi i zwrócił im dość ostro uwagę. Uspokoili się nieco, po czym wszystkich pochłonął film. Światła zabłysły po dwóch godzinach, tłum ruszył z miejsc j bocząc się posuwał ku wyjściu. Grześ opowiadał coś ojcu, kierownik słuchał jednak mało uważnie. Jego bystre, chłodne oczy błądziły w tłumie, dostrzegając rzeczy trudne do wyłuskania, jemu tylko wiadome. Wstrzymał Grzesia za ramię i powiedział: – Przepuśćmy ludzi. Nie ma potrzeby się tłoczyć. Tym, który przed filmem zwrócił uwagę wyrostkom, był wysoki student politechniki, wychodzący właśnie w towarzystwie młodej dziewczyny i kolegi. Nieco za nimi posuwali się hałaśliwi młodzi ludzie. Ale nie wszyscy. Dwóch czy trzech szło przed nim, niewidocznie rozmazani w tłumie. Z tyłu, za kinem, rozciągały się usiane cegłami, nie oświetlone gruzowiska pomiędzy niskimi, wypalonymi domkami. Ludzie rozpraszali się szybko i ginęli w ciemnościach