Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Rzecz nie widziana od 1848 r. - obwieszczenia były dwujęzyczne, niemieckie i polskie. Dzwon kapliczny zwoływał na wspólną pożegnalną modlitwę, w kancelarii majątku kasjerka przygotowywała złote i srebrne monety, które każdy z powołanych otrzymać miał jako wiatyk na czarną godzinę. Moja matka otoczona wiankiem kobiet troszczyła się, kto potrzebuje bielizny lub ciepłego szalika. Nie istniała już różnica między wsią a rodziną, bo w obliczu niebezpieczeństwa wieś stała się jedną rodziną. Pozostała nią przez całą wojnę. Kolejno opuszczali ją młodzi gospoda- rze, oficjaliści i pracownicy folwarczni. Rządca, pisarz, leśniczy wdziali mundur niemiecki, poszli bronić nie swojej ojczyzny. 40 koni zarekwiro- wano w majątku do konnicy i artylerii. Z nie skończonymi żniwami, z wo- łającymi o podorywkę ścierniami, otoczony starcami i niedorostkami, pozostałem sam na czele zdezorganizowanej administracji. Chwilowo oszczędził mnie pobór, ale właśnie ta zwłoka nałożyła na mnie obowiązki przerastające moje doświadczenie. I wtenczas starsi małorolni sąsiedzi za- częli pod różnymi pozorami wieczorem do mnie zachodzić, by w przyja- znej pogawędce, bez narzucania się, mimochodem wspomnieć, co i jak należałoby zrobić nazajutrz w gospodarstwie. Wtenczas właśnie łączący w jednej osobie postawę i łagodność Podbipięty, obrotność Zagłoby oraz styl Bartka Zwycięzcy włodarz na osobnym wymysłowskim folwarku, Jó- zef Maćkowski, wziął delikatnie, ale stanowczo cugle z moich rąk i do chwili, w której z kolei jego jako starego landwerzystę wysłano na front, począł umiejętnie) i rozsądniej ode mnie wydawać codzienne dyspozycje. Bryczka, którą objeżdżał prace rolne, stanowiła widomy znak zdobytego własną zasługą awansu społecznego. Gdy po różnych wojennych kolejach i zmianach w 4 lata później wy- buchła Polska, gdy zakończyły się powstańcze walki na bliskim froncie pod Osieczną, którą zwycięskim natarciem opanował leśniczy z Jurkowa, Stani- sław Poprawski, gdy po pruskim landracie, polsko-niemieckich radach żoł- nierskich i już tylko polskiej Radzie Ludowej władzę w powiecie kościańskim objął mianowany przez rząd RP starosta Cegiełka, gdy w błę- kitnych mundurach hallerowskich powrócili jeńcy z Francji, a w strzępach i łachmanach jeńcy z Rosji - zaczęło życie we wsi jurkowskiej wchodzić znów w utarte koleiny. Brałem w nim udział tylko dorywczo, bo po zdję- ciu niemieckiego munduru praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych trzymała mnie w Warszawie. Ale wracałem jak najczęściej na nieraz prze- dłużane urlopy. W czasie jednego z takich urlopów wypadł pierwszy i bodaj jedyny w Wielkopolsce powszechny strajk rolny. Zarządziły go związki zawodowe, które pragnęły wypróbować swej siły dopiero świeżo na robotników rol- nych rozciągniętej organizacji. Gdy na folwarkach jurkowskich stanęła pra- ca, ani robotnicy nie wysuwali żądań, ani ja nie proponowałem zmian czy ustępstw. Wiedzieliśmy, że warunki pracy regulowane są poza nami umo- wą zbiorową. Rozmowy nasze dotyczyły zatem innego tematu: czy świeżo zżęte zborze ma zgnić na pokosach, czy nie powstanie głód, czy w razie utraty żniwa majątki będą miały z czego wypłacać choćby teoretycznie pod- wyższony zarobek? Dwóch młodych, znanych mi od dziecka, inteligent- nych i sympatycznych prowodyrów, Walek Czapla i Janek Woźny, broniło pierwszeństwa robotniczej solidarności klasowej. Stary Józef Maćkowski i niedawno przybyły z frontu podoficer wojsk hallerowskich Stach Ciszak, też jurkowskie dziecko, zajęli stanowisko przeciwne. Biblioteka Raczyńskich Wśród robotników folwarcznych przeważały tendencje strajkowe. Z Maćkowskim, Ciszakiem i kilkunastu ich zwolennikami staraliśmy się przynajmniej część zbiorów zwieźć do stodół. Pracowali z nami oficjaliści, ogrodnik, służba domowa. Bylibyśmy jednak osiągnęli tylko niewiele, gdy- by nie niespodziany sukurs. Któregoś dnia zajechały na pola dworskie po- wózki wszystkich moich małorolnych sąsiadów. Własnymi końmi, z pomocą własnych rodzin, zaczęli zbierać zboże i stawiać srogi. Trwało to przez kilka dni, aż do momentu, gdy spadł deszcz. Najważ- niejszy gospodarz, Józef Katarzyński, wysoki, kościsty, suchy, czarny, z ogromnym orlim nosem, przyszedł do mnie na naradę. Podsunąłem mu nieśmiało myśl prac na podwórzu i podorywki ścierni. Obruszył się moc- no: (r)My zboże ratujemy, nie folwarki". Na pewno nie czytał Norwida, ale pomyślałem, że prawdziwie jest z kraju tego, (r)... gdzie kruszynę chleba Podnoszą z ziemi przez uszanowanie... Ż Strajk skończył się ugodą nie u nas, lecz w Poznaniu, gdzie działała ko- misja rozjemcza. W Jurkowie na tarasie przed domem urządziliśmy z żoną obiad dziękczynny dla małorolnych sąsiadów