Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Po chwili poczuła wściekłość. Nikt nigdy nie zrobił czegoś takiego Isa-belli Courtney. Czuła się zlekceważona; bardzo, bardzo zła. — Do diabła z nim — powiedziała. — Do diabła z tym facetem. Jej złość trwała zaledwie kilkanaście sekund. Poczuła się zagubiona i opu­szczona. To uczucie było dla niej czymś nowym. 11 — Nie mógł tak po prostu odejść — powiedziała głośno i rozpoznała w swoim głosie ton użalającego się nad sobą zepsutego dziecka, wiec wy­mówiła te słowa jeszcze raz, starając się wyrzucić je z siebie ze złością, ale wypadło to nieprzekonywająco. Usłyszała za sobą ochrypły śmiech i obejrzała się. Gromada Heli's An-gels kroczyła ścieżką; dzieliło ich jeszcze jakieś sto jardów, ale szli w jej kierunku. Nie mogła tu zostać. Koncert się skończył, tłum zaczął się rozchodzić. Helikopter, który wcze­śniej słyszała, pewnie przyleciał, żeby zabrać Micka Jaggera i jego Rolling Stonesów. Miała niewielkie szansę, by odnaleźć swoich przyjaciół; na pewno wcią­gnął ich tłum. Jeszcze raz rozejrzała się wokół, szybko i z desperacją. Ciągle nie widać było głowy z ciemnymi kręconymi włosami. Zmar­szczyła brwi i uniosła podbródek. — W końcu komu on jest potrzebny, cholerny mieszaniec? — mruknę­ła z furią i tupnęła. Za nią odezwały się gwizdy i jeden z Heli's Angels zaczął wybijać rytm dla jej kroków. — Lewa, prawa, lewa, potrząśnij, stuknij, pokreć. Wiedziała, że wysokie obcasy powodują, iż jej siedzenie kołysze się z bo­ku na bok. Zatrzymała się i zdjęła buty, a następnie boso pobiegła ścieżką. Auto zostawiła na parkingu ambasady przy Strandzie, więc żeby do niego dotrzeć, musiała pojechać metrem z Lancaster Gate. Miała samochód marki Mini-Cooper, najnowszy model z 1969 roku. Był to prezent od taty na urodziny; zamówił go w tym samym sklepie, w którym swojego mini kupił Antony Armstrong-Jones. Zwiększono moc silnika, wy­konano obicia ze skóry jak w rollsie i pokryto takim samym srebrnym la­kierem, jaki miał nowy aston martin taty, jej inicjały zaś umieszczono w zło­tym liściu na drzwiach. Mini był wtedy najpopularniejszym samochodem wśród młodzieży; w so­botnią noc przed restauracją „Annabel" stało ich więcej niż rollsów czy ben-tleyów. Bella rzuciła buty na tylne siedzenie i przyspieszyła obroty silnika, aż strzałka znalazła się na czerwonym polu; opony zapiszczały i zostawiły cza­rne ślady na podjeździe parkingu. Gdy zobaczyła je w lusterku, poczuła dziką radość. Jechała nie zważając na przepisy, przed gniewem policji chroniły ją dy- 12 plomatyczne tablice rejestracyjne. Właściwie nie miała do nich prawa, ale tata załatwił je dla niej. Pobiła własny rekord w jeździe z powrotem do Highveld, rezydencji am­basadora znajdującej się w dzielnicy Chelsea. Służbowy bentley taty z cho­rągiewkami na błotnikach był zaparkowany przed wejściem, a szofer Klon-kie uśmiechnął się do niej i zasalutował. Większość służby ojciec przywiózł ze sobą z Kapsztadu. Bella panowała już nad sobą na tyle, że mogła zrobić słodką minę wrę­czając kierowcy kluczyki. — Bądź tak dobry i odprowadź mój samochód, Klonkie. Tata był niezwykle stanowczy, jeśli chodziło o traktowanie służby. Mo­gła wyładowywać swoje złe nastroje na wszystkich oprócz niej. — Ci ludzie są częścią rodziny, Bellu. Większość z nich rzeczywiście była już od dawna w Weltevreden, ro­dzinnym domu na Przylądku Dobrej Nadziei, gdy Isabella się urodziła. Ojciec pracował w swoim gabinecie na parterze, skąd okna wychodziły na ogród. Zdjął marynarkę i krawat. Blat biurka pokrywały liczne doku­menty, ale odłożył długopis i obrócił się z fotelem ku niej, gdy weszła. Na widok córki twarz mu się rozjaśniła. Bella usiadła ojcu na kolanach i pocałowała go. — Boże— zamruczała— jesteś najpiękniejszym mężczyzną na świe­cie. — Daleki jestem od tego, by kwestionować tę pochlebną opinię. — Sha-sa Courtney uśmiechnął się. — Ale czy wolno zapytać, co spowodowało taką wylewność? — Mężczyźni są albo nieokrzesani, albo nudni— rzekła. — Wszyscy z wyjątkiem ciebie, oczywiście. — Ach! A cóż takiego uczynił młody Roger, że wywołał twój gniew? Mnie wydaje się on dosyć nieszkodliwy, jeśli nie bezbronny. Roger towarzyszył jej na koncercie. Zostawiła go na zatłoczonym traw­niku przed sceną, ale teraz dopiero po chwili przypomniała sobie o nim. — Mam dosyć mężczyzn na całe życie — oświadczyła. — Chyba pójdę do klasztoru. — Czy mogłabyś powstrzymać się ze złożeniem ślubów chociaż do ju­tra? Dziś wieczorem potrzebna mi gospodyni na przyjęcie, a jeszcze nie zdecydowaliśmy, jak rozmieścić gości. — Wszystko już dawno załatwiłam — p/jX$$&tófii|§Js^- Zanim poszłam na koncert. Oo 13 — A menu? — Ustaliłam je z szefem kuchni w zeszły piątek. Nie panikuj, tato. Wszy­stko to, co lubisz: coąuilles St Jacąues i baranina z Camdeboo. Shasa uznawał wyłącznie baraninę pochodzącą z własnych farm w Karu. Pustynna roślinność dodawała mięsu specyficzny ziołowy smak