Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
– To być może – odpowiedział Jur na to – boć nawet mówią, że sam diabeł w nim siedzi, ale ja bo i diabłu stanę głowa na głowę! a wiesz waszmość, dlaczego? – Nie, nie wiem. – Bo mam czyste sumienie – odpowiedział Jur z Borowiczek i z tym wyszliśmy na dziedziniec. A dziedziniec aż chodził wokoło od samego gwaru, pobrzęku i różnej swawoli, którą drudzy, popiwszy się do szaleństwa, dokazywali. Kiedyśmy weszli pomiędzy nich, a ja się rozpatrzyłem bliżej we-wszystkim, co się działo, a już zmrok był zupełny i księżyc jeszcze ani myślał wychodzić na niebo, bo działo się to w dzień, dwa dni po pełni, że i nie mogłem dojrzeć wszystkiego: – Źle – pomyślałem – szlachta pijana jak susły. – A do tego stopnia pijana, że nie tylko się tak głośno całowali, jakby kto strzelał z batogów, ale drudzy się aż z koni ściągali z swawoli, inni nawet po ziemi tarzali. Szklanka, dwie, trzy zresztą dla fantazji i dobrego humoru, to jest rzecz niezła i owszem, skuteczna, ale spić się jak bele w takiej chwili, kiedy się komuś przyszło na pomoc i ma los jego rozstrzygać, to diabła warta taka robota. Jakoż zaraz podybawszy Gintowta, rzekłem do niego: – Panie cześniku dobrodzieju, czy nie nadtoście tym ludziom w szyję nalali? – Jak to, na czczo? – rzekł Gintowt, patrząc mnie się prosto w oczy i pokręcając siwawych wąsów. – Ja mówię, czy nie nadto? – Nic nadto, w samo prawie – odpowiedział pan cześnik, ale odchodząc, tak potężnie się kiwnął na stronę, iż ani chwili nie wątpiłem, że i on ma w samo prawie. 207 Wtem przystąpił do mnie Jur znowu, który już tymczasem cały dziedziniec był obszedł i rzecze: – No! panie bracie, teraz my się napijmy po kropli, bo już czas wielki. – Dobrze – rzekłem – ale coś im tu zanadto ponalewali. – Nic nie szkodzi, przecie to półtorej mili drogi. Podał nam też zaraz pan Kościuszkiewicz dwie butelki dobrego wina, które wypiwszy sobie z Jurem w ręce, rzuciliśmy na ziemię; on zaś wystąpiwszy na stół kamienny, już nie smutnym, ale donośnym i czystym jak dzwon głosem zawołał: – Panowie! czas wsiadać! Niech Żyje pan Wit! Niech przepadnie na wieki wstyd i hańba oszmiańskiego powiatu! – Wiwat! – krzyknęli wszyscy jednym głosem, a lubo z tych i owych kątów dały się słyszeć głosy: – Kto krzyczy? – Diabeł wenecki. – Jur z Borowiczek. – Jaki mi do komendy! – Panie Seneka, czy wsiadać? – Panie Gintowt! a jak tam? ty prowadź! – Czekaj no! jeszcze słowo! – Hej, niech go diabli! – Ani kosteczki zeń nie zostanie – i Bóg nie wie co jeszcze, to jednak ani jedno Ave nie przeminęło, kiedy już wszyscy siedzieli na koniach, a Jur na siwym ogromnym ogierze szalał tędy owędy, prosząc do porządku waszmość panów braci i dobrodziejów. Moje konie dwa osiodłane i całkiem gotowe stały przy stodole na stronie i trzymał je tam Węgrzynek, więc ja też zbliżyłem się do nich i kiedym właśnie myślał nad tym, czy mam Zosi jeszcze ucałować rączki przed odjazdem, czy uniknąć łez i czułości, bez pożegnania odjechać, rzecze do mnie Węgrzynek: – Panna stoi ze starym jegomościa w ganku i prosi, aby pan się z nią widział koniecznie. Odwróciłem się więc od koni i poszedłem w ganek, a stary do mnie: – Mój Nieczujo! zniknąłeś gdzieś jak kamfora; czy nie myślisz się nawet pożegnać? – Wszakżeż da Bóg za kilka godzin znowu się powitamy. – Patrzajże – rzecze stary – to on naprawdę myślał bez pożegnania odjechać. A przecież to wojna, mosanie! kto wie co komu jest zapisano, a i tak jeszcze chciałem ci co powiedzieć. Komendę wziął Jur z Borowiczek z Gintowtem, to dobrze, bo to ludzie jak mur, ale szlachta się trochę popiła, uważaj tam z łaski swojej... żeby się ta hołota gdzie nie pogubiła po drodze. Oj! bo to widzę i na oszmiańską już termin przyszedł. – Ale niech no jegomość już się spuści ha nas; choćby we trzech uderzymy i panią stolnikową na rękach tu przyniesiemy. – Mój Nieczujo! – zawołał dziadek rozczulony i nachylając się ku mnie – rób, jak możesz