Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ruben, którego gęsta, obfita czupryna przywodziła na myśl gniazdo ptakatkacza, poruszył świeżo obandażowanym ramieniem. - Rzeczywiście, ich wzajemny stosunek do siebie jest dziwny. Boisei wyczuje pędraka o milę i dosłownie moczy się ze strachu. Pędraki napawają się tym strachem, przechytrzają ich bez trudu, bo są sprytniejsze od nich, i znęcają się nad nimi bezlitośnie. Często pożerają ich potem. Widziałem jednak również nieraz, że pędraki chowały uroczyście boiseia, obsypując grób kwiatami i usypując z wierzchu kamienie - tak jak zwykły robić to jedynie w przypadku śmierci swych wodzów. W górach można napotkać mnóstwo takich grobów. Widocznie pędraki przy całej swej nienawiści jednocześnie czczą boiseiów. Czują, że są z nimi spokrewnieni w większym stopniu, niż z innymi istotami, że są to ich przodkowie, z tym że prowokuje ich świadomość własnej przewagi. Tamte miłe głuptasy nie mają bowiem wobec nich żadnej szansy, chociaż górują nad pędrakami siłą fizyczną. Ich głupota sprawia jednak, że wpadają w każdą zasadzkę zorganizowaną przez tamtych. Kiedyś nadejdzie dzień, kiedy pędraki wytępią boiseiów. Jeżeli o nas chodzi, zrobiliśmy wszystko, aby ich ocalić, ale takie jest widocznie ich przeznaczenie. - Z tego nie mógł rozwinąć się gatunek ludzki- pokręcił głową Steve. - Ale też one istnieją dopiero od niedawna- odparł Ruben. - Przed nami jeszcze cała przyszłość. Wszystko zależy od nas. Steve potrząsnął zdecydowanie głową. My nie znaczymy nic, pomyślał, i niczego nie zdziałamy. Nie odezwał się jednak nawet jednym słowem. Kiedy jechali do domu, pogoda zmieniła się raptownie. Górskie szczyty otuliły się chmurami. Nastał chłód, zaczęło padać, deszcz był drobny i siąpił bezustannie. Obozowe ogniska dymiły, ale przestały grzać. Noce były coraz chłodniejsze, dni coraz częściej pochmurne. Las, który wtedy, gdy zdążali na północ, pachniał i cieszył oczy grą barw, teraz był posępny i zamglony. Wierzchołki drzew przeczesywały obwisłe chmury i strząsały wilgoć na paprocie. Błyszcząca sierść zwierząt zmatowiała od wilgoci, a ich tętent rozbrzmiewał głucho na mokrym mchu i poduszkach z opadłych igieł pinii. Nastrój był posępny, sprawiał, że milkli i człowiek i zwierzęta. Górskie potoki, jeszcze kilka dni temu skąpiące wody, gnały teraz ku dolinie, Porywając za sobą kamienie i drzewa. Coraz częściej zdarzało się, że któreś ze zwierząt, przedostając się na drugi brzeg, gubiło grunt, wpadało pod zaklinowane w wodzie drzewo i zaczynało się topić. Mężczyźni stawali wtedy w wodzie sięgającej im po pas, aby za pomocą lin wyciągnąć zwierzę na wierzch. Najlepiej miały pędraki. Objuczone bronią i sprzętem, balansowały zwinnie po zwalonych drzewach albo też wieszając się gałęzi przenosiły się z miejsca na miejsce. Mokra sierść na ich twarzy sprawiała wrażenie, jakby dopiero co płakały rzewnymi łzami. Ich oczy spoglądały jednak wesoło i nawet jakby z odrobiną drwiny na widok niezaradności ich dalekich potomków. Mimo ogromnego zmęczenia nikt nie mógł w nocy zasnąć, a Harald po przymusowej kąpieli w lodowatym potoku kasłał tak, jakby chciał wypluć płuca. Raz zdarzyło im się przeciąć trop wielbłądów, natknęli się też na ślady dzikich kóz. Nie spotkali jednak nikogo. Kraina była rozległa i pusta. Należała widocznie do drzew, i ptaków. Do twierdzy dotarli późnym popołudniem. Pod pokrytym roślinami dachem było ciemniej niż zazwyczaj. Ktoś rozpalił ognisko i przygotował suche ręczniki. Przybysze tarli się nimi gorliwie, gdyż wszyscy byli przemarznięci i od kilku dni chodzili w mokrym ubraniu. Steve wytarł włosy i twarz ciepłym ręcznikiem, po czym wypił gorącą, aromatyczną herbatę ze świeżej mięty. Dopiero potem pomógł rozsiodłać i wytrzeć do sucha zwierzęta, ledwo trzymające się na nogach. Pełnym naręczem suchych dębowych liści zaczął nacierać wilgotną sierść młodego wielbłąda, który drżąc na całym ciele stał nieruchomo, obwąchując bez entuzjazmu wiązkę siana